Źródło: Novi list
Autor: Ladislav Tomičić
Data publikacji oryginału: 8/06/2014
Przekład: oh/2018
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu
Igor Mandić (ur. 1939) to pisarz, krytyk literacki, felietonista, publicysta, redaktor. Urodzony w Szybeniku, od lat mieszka i pracuje w Zagrzebiu.
Igor Mandić jest pisarzem, krytykiem i dziennikarzem, który naznaczył chorwackie dziennikarstwo drugiej połowy XX wieku. Dzisiaj mówi o sobie, że jest bezsilnym emerytem. Jednak ten emeryt nie traci formy. Podobnie jak w czasach, kiedy jego książki pod lupę brali prawowierni członkowie komitetu, tak i teraz każde jego publiczne wystąpienie wywołuje burzliwe reakcje. Próbując umówić się na ten wywiad, zadzwoniliśmy na numer telefonu komórkowego zarejestrowany na nazwisko Igor Mandić. Igor Mandić odebrał telefon, ale nie zgodził się na udzielenie wywiadu, tłumacząc, że właśnie prowadzi ciężarówkę.
“Nie udzielę wam wywiadu, teraz nie mogę, pracuję, prowadzę ciężarówkę” – powiedział Mandić, z którym się skontaktowaliśmy. To była oczywiście kwestia złego numeru telefonu, jednak rozbawił nas fakt, że kierowca zareagował jakby dziennikarze każdego dnia prosili go o komentarze i wywiady. Opowiedzieliśmy Mandiciowi tę anegdotę i tak oto rozpoczęła się nasza z nim rozmowa.
IGOR MANDIĆ: Jest ich trochę – tych, co się zgodnie ze wszelkimi obywatelskimi prawami nazywają tak jak ja. Jeszcze przed upadkiem socjalizmu i początkiem nowej ery istniał, i prawdopodobnie nadal istnieje, pewien Igor Mandić, do którego, jeśli się nie mylę, trafiała moja korespondencja i moje zaproszenia, a który nigdy się ze mną nie skontaktował, żeby sytuację wytłumaczyć lub żeby mi przynajmniej zwrócić pocztę. Byłem nawet dość podejrzliwy w związku z tym moim Mandiciem – czy aby nie został podstawiony, żeby zbadać moje kontakty. Na szczęście, nie mam żadnych kontaktów, więc nie miał czego badać. No, ale cóż zrobić, ludzie noszą najróżniejsze nazwiska, masa jest tych, którzy się tak samo nazywają. Ja trzymam swoje nazwisko z daleka od książki telefonicznej już od lat 70., czyli od czasu, kiedy byłem pod ciężkim ostrzałem jednej nacjonalistycznej grupki tu w Zagrzebiu. Jej członkowie klęli mnie na czym świat stoi, słali groźby na adres domowy i na adres „Vjesnika” [„Vjesnik” był dziennikiem politycznym, który ukazywał się w Zagrzebiu w latach 1940-2012], w którym wówczas pracowałem.
Idioci wtedy i dzisiaj
LADISLAV TOMIČIĆ: Nacjonaliści w latach 70.?
Proustaszowscy nacjonaliści, jasne. Już wtedy, w latach 70. Raz nawet doszło między nami do konfliktu fizycznego, który na szczęście nie wiązał się z większymi konsekwencjami. Kiedy dostaliśmy z żoną pierwszy domowy telefon w 1972 roku, nie zarejestrowałem go na swoje imię właśnie po to, żeby niepotrzebnie nie tracić nerwów na ich prowokacje, które z reguły są głupie, prostackie i pozbawione sensu. I choć nie są niebezpieczne, to jednak w pewien sposób człowieka denerwują. Zatem, żeby oszczędzić sobie nerwów na idiotów, trzymałem się z dala od książki telefonicznej. Czy istnieje jakaś różnica między ówczesnymi i dzisiejszymi idiotami? Istnieje. Ci obecni są gorsi. Na początku lat 90., w przeddzień powstania tak zwanego niepodległego państwa, te podziemne siły plugastwa i chorwackiej głupoty dostały wsparcie od aparatu państwowego, więc teraz mogą się jeszcze bezczelniej zachowywać wobec ludzi, z którymi się nie zgadzają. Do tamtych napadów dochodziło z kompletnie niezrozumiałych powodów, ale to bez znaczenia, bo kiedy na kogoś spluniesz, to jakbyś mu nalepił etykietę i wtedy już nie musisz szukać usprawiedliwienia, żeby mu spuścić baty. To pokazały wszystkie więzienia, wszystkie szpitale dla umysłowo chorych, wszystkie reżimy totalitarne tego świata. Zatem różnica istnieje. Dzisiaj jest znacznie gorzej.
Dlaczego do sformułowania „niepodległa Chorwacja” dodaje Pan „tak zwana”?
To jasne, że nie jesteśmy niepodlegli. To czysta iluzja, bo nie posiadamy nawet zdefiniowanego terytorium, stałych granic, ani też wojska, które by je gwarantowało. Już nawet zostaliśmy wynajęci jako pomocnicza siła przez najagresywniejsze zgrupowanie na świecie, którym jest NATO. Niektórzy je dzisiaj chwalą, zapominając, że to najbardziej rozbójnicza organizacja nowego świata. Może mu się równać tylko Kościół z czasów wojen krzyżowych sprzed ośmiuset lat. Ówczesna Pax Romana, to dzisiejsza Pax Americana. Zatem, skoro znajdujemy się pod patronatem i w służbie tego NATO, to jak możemy być niezależni? Nie jesteśmy niezależni w żadnym aspekcie. Weźmy kwestie finansowe: nasze banki znajdują się w rękach obcego kapitału, wyprzedajemy koleje i drogi, wyprzedamy wody i lasy, i wszystkie bogactwa narodowe, które „Bogu wysokiemu zawdzięczamy”, jak śpiewały nasze klechy z dubrownickiego renesansu. Wyprzedaliśmy wszystko, jakby nasze było, a nie jest. Przypadło nam to naturalnym wyborem naszych dawnych plemion, które się tu osiedliły. Dobrze zatem. Ta nasza suwerenność znajduje się pod wielkim znakiem zapytania i to w każdym aspekcie: politycznym, granicznym, wojskowym, finansowym. Jaka jeszcze suwerenność mogłaby istnieć? Żadna, poza tą iluzoryczną polegającą na wymachiwaniu flagami, rysowaniu szachownic i klęczeniu w Kamiennej Bramie [Brama stanowi część średniowiecznych murów miejskich Zagrzebia i znajduje się w niej będący obiektem kultu obraz Matki Boskiej z Kamiennej Bramy] w intencji realizacji praw pracowniczych.
Żyjemy iluzją
Niedawno w Nedjeljom u dva [popularny cotygodniowy program HRT prowadzony przez Aleksandra Stankovicia] powiedział Pan, że Chorwacja to państwo nieudane. Jednak biorąc pod uwagę to, co zamyślił dla niej i politycznie realizował Franjo Tuđman i jego klika, powiedzieć można, że żyjemy w państwie bardzo udanym. Bo czy nie chodziło im o taką właśnie Chorwację, w której garstka bogatych rodzin trzyma cały kraj w szachu? Oczywiście, to, że większość obywateli ma swoje fantazje na temat tego, w jakim państwie żyje, to już inna sprawa.
Tak, żyjemy w Chorwacji Tuđmana, ale ona się rozpada. Ewidentnie się rozpada. Nawet ten wojenny zarys Chorwacji, który swego czasu realizowany był z sukcesem i ta krwawa wojenna motywacja, która na początku zdołała skupić nieco rozproszonej armii pod jedną flagą – i ta Chorwacja się dzisiaj rozpada. Jak widać, wszystkie odgałęzienia Tuđmanowego głównego projektu zaczęły się rozpadać. Jego partia nie tylko się rozpada, ale w tej, jakoby, demokratycznej atmosferze ukazała też swoje prawdziwe, negatywne oblicze. Możemy oczywiście powiedzieć, że przez pewien krótki czas chorwacka państwowość realizowana była z sukcesem, jednak wyłącznie jako nacjonalistyczny i faszyzoidalny ruch. W tym sensie była udana i w tym sensie Tuđman był bez wątpienia udanym politykiem. Na szczęście siły kontry powstały na tyle mocno, że nacjonalistyczne i – wydawałoby się – zwarte państewko zaczęło się rozłazić. W każdym razie żadne państewko o nazwie Chorwacja nie zdołało się utrzymać. Nawet jeśli się zgodzimy, że od dwudziestu czterech lat mamy jakąś zwartą grupę ludzi, których można określić pojęciem państwa chorwackiego, to nie ma żadnego znaczenia, to jest ziarnko piasku na pustyni wieczności. Rozpadały się cesarstwa, które trwały po pięć tysięcy lat; chińskie, egipskie, rzymskie, habsburska monarchia, która zostawiła tu najgłębszy ślad… Zatem życie w iluzji, że dwadzieścia lat cokolwiek znaczy i obnoszenie się z tym dumnie, niestety, pozbawione jest sensu.
Wizje macabre
Czy naprawdę wierzy Pan, że nie ma nadziei dla Chorwacji?
Na fundamentach, na których została postawiona – nie. Jak raz źle złożonej i zagniecionej gazety nie można wyprostować, tak i źle złożonego państwa nie idzie poprawić. Nijak nie idzie poprawić tego, co zostało zaplanowane w latach 90., chyba że jakąś ciężką katastrofą, rewolucją, wojną. Wszystko to są przerażające wizje macabre, które od siebie odsuwam i nie ośmielam się myśleć o nich.
Nie tylko Chorwacja została źle złożona. Biorąc pod uwagę, co się dzieje na Ziemi w ogóle, możemy wysnuć wniosek, że źle złożony został cały świat.
W pierwszej kolejności nasz tak zwany region. Wszystkie te państewka udowodniły, że nie są zdolne do niezależnego trwania. Serbia, Bośnia i Hercegowina, która nie istnieje, Macedonia, Czarnogóra – śmieszne pojęcie, nawet i ta najbardziej rozwinięta, która wszystko zepsuła, Słowenia, jest na krawędzi upadku. To dowodzi, że się te państwa sprzeciwiły jakiemuś niemal geofizjologicznemu systemowi, który je przez setki lat przyciągał i trzymał razem. Jugosłowiańska idea była w tym sensie najsilniejsza. Według mnie nawet ta rojalistyczna Jugosławia stworzona po pierwszej wojnie światowej nie była błędna. Jugosławia powersalska też nie była poronionym pomysłem, podobnie jak nie była nim avnojska Jugosławia [AVNOJ – Antifašističko veće narodnog oslobođenja Jugoslavije, czyli Antyfaszystowska Rada Wyzwolenia Narodowego Jugosławii była założoną w 1942 roku przez partyzanckie siły narodowowyzwoleńcze organizacją polityczną i działała do 1945 roku]. To były dwa normalnie skrojone państwa, które łączyła siła pewnej głębokiej etnicznej współatrakcyjności. Obrazowo próbuję powiedzieć, że się one również i fizjologicznie pożądały. Kiedy się te państwa siłą od siebie w krwawej wojnie poodcinały, na chwilę tryumfowały, każde w swojej głupiej oazie i teraz wierzą, że w końcu zrealizowały swój dawny sen. To w równej mierze dotyczy Serbii, ona jest także zaprzepaszczonym krajem.
Pisarz, a nie literat
Odłóżmy państwa na bok i porozmawiajmy trochę o dziennikarskiej profesji, choć już dawno jest Pan bardziej literatem niż dziennikarzem.
Wolę nazywać siebie pisarzem.
Jaka jest różnica między pisarzem a literatem?
Od rzeczownika „pisarz” można dojść do czasownika „pisać”. Od rzeczownika „literat” nie można dojść do czasownika. Literaturować? Albo literacić? To jasne, że sam rzeczownik jest pozbawiony mocy. Patrząc na sprawę strukturalnie, poprzez historię literatury, ona jest tylko iluzją, która pozostaje z dawnych wieków, kiedy literatura zajmowała oddzielne miejsce w systemie wartości społecznych i dzięki temu mogła funkcjonować niezależnie. W XX wieku literatura straciła tę uprzywilejowaną pozycję i zmieniła się w rzemiosło pisania, a komu w uprawianiu tego rzemiosła trafi się jeszcze talent, ten może być i pisarzem-artystą. Mi od zawsze przeszkadza to skompromitowane słowo literat, bo są to – proszę tylko spojrzeć na naszą literaturę – popisy nieodnoszących sukcesów, nieczytanych, upadłych ludzi i książek. To, co jest żywe, przetworzyło się w pisanie. Już od lat 70. mój powiernik, świadek na ślubie Veselko Tenžera i ja twierdzimy, że jako pierwsi dokonaliśmy tego rozróżnienia między literatem i pisarzem.
Jaka była Pana reakcja na zamknięcie „Vjesnika”?
„Vjesnik” należało zlikwidować, ponieważ był pozostałością po socjalistycznym systemie. To ciekawe – i nie chcę nikogo oskarżać – ale pierwszą osobą, która wypowiedziała się za zamknięciem „Vjesnika” był Slavko Linić. Już dawno, w czasie prezydentury Račana [Ivica Račan, prezydent Chorwacji w latach 2000-2003] opowiadał się za tym. To był niepowstrzymany proces niszczenia wszystkiego, co choć trochę przypominało pozostałość instytucji zorganizowanej w socjalistyczny sposób. I tak, ze szczytów swoich wspaniałych osiągnięć dziennikarskich i nakładowych wyżyn, „Vjesnik” niepowstrzymanie spadał i tracił czytelników w wojnie z młodszymi, potrafiącymi się przebić gazetami i nowymi mediami. Zupełnie go wykończyła władza HDZ, który gazety zamienił w sterylne biuletyny wypełnione kpiną i niedorzecznością. Na mnie w 2000 roku spadł niestety (nie)wygodny obowiązek objęcia stanowiska redaktora naczelnego. Naraziłem się na drwiny, szczególnie ze strony tego naszego tak zwanego lewicowego prądu ideowego w kulturologii i dziennikarstwie. Brali mnie na ząb wszyscy ci, którzy by mogli być moimi znajomymi i przyjaciółmi, a którzy później nimi właśnie zostali. Nie rozumieli, co człowiek o moim profilu robi na tym miejscu. Na marne wyjaśniałem, że – jak to można przeczytać w mojej książce Oklop od papira [Papierowa zbroja] – przyjąłem tę pozycję, żeby nie dopuścić partyjniaków do „Vjesnika”, żeby gazeta nie stała się ani rządową, ani prezydencką, ale żeby był to dziennik pierwszego w najnowszej historii Chorwacji wielopartyjnego parlamentu. I to była jedyna moja iluzja. Uczestniczyłem w budowie tego paradnego kłamstwa, ale z zamiarami, które się z czasem okazały dobrymi. Zdołałem usunąć z „Vjesnika” mowę nienawiści, pozbawiłem prawa głosu tych, którzy obstawali przy niej, powołując się przy tym nawet na zasady cechowej czy syndykalnej logiki i którzy później pozywali instytucję do sądów z powodu wręczonych im wymówień. Niech tam, mieli prawo o siebie walczyć. W tym krótkim czasie, w ciągu ośmiu miesięcy – nie dali mi nawet jednej ciąży donosić – zdołałem na twarzy „Vjesnika” zrobić wspaniały lifting. Oczywiście, ktoś zadrwi, że to tylko tylko poza, parada, powierzchowność. Tak, ale zmiany dotyczyły też zasadniczych kwestii. Ściągnąłem do gazety jedne z najlepszych komentatorskich sił, od Tomicy Jakicia i Nikoli Viskovicia do Vicy Vukova i jeszcze kilku osób, które pracowały ze mną nad ideą uwspółcześnienia dziennika. W pewien widoczny sposób próbowałem nawet nawiązać do jego źródłowych, narodowowyzwoleńczych tradycji: przywróciłem czerwony kolor w nagłówku gazety. Zacząłem poddawać w wątpliwość moralność i słuszność tak zwanej wojny domowej i operacji „Burza”. Rozpisałem ankietę na ten temat, na którą odpowiedzieli liczni dziennikarze i eksperci. Jestem głęboko przekonany, że to właśnie z tego powodu władza Rančana, jego słaba i podejrzana koalicja, doprowadziła do usunięcia mnie ze stanowiska. Nikt nam się nie będzie mieszać w świętość wojny domowej, a już na pewno nie jakiś Mandić, którego ani koloru, ani światopoglądu nie znamy!
Buty i mundury
Myśli Pan, że członkowie korpusu obrońców [“hrvatski branitelji”, czyli chorwaccy obrońcy – tak nazywa się uczestników wojny domowej w Chorwacji 1991-1995], których społeczny kredyt zaufania wynika z ich uczestnictwa w wojnie lat 90. posiadają większą siłę niż ta, którą w Jugosławii posiadał SUBNOR [Savez udruženja boraca Narodnooslobodilačkog rata był jugosłowiańską społeczno-polityczną organizacją, która zrzeszała uczestników wojny narodowowyzwoleńczej 1941-1945]?
O ile wiem SUBNOR nie dysponował bronią, którą ci posiadają. Ale myślę, że to jest jednak tygrys z papieru i że każda lewa czy lewicująca władza jest w błędzie, obawiając się ich. Oni nie są zjednoczeni z żadną ideą. Jak powiedziałem, dziedzictwo Tuđmana się rozpada. Wszystkie jego odgałęzienia się rozpierzchły, a spadkobiercy znienawidzili się nawzajem i pozamykali, pogubili na ścieżkach i przesmykach szalonej historii, dlatego ten korpus obrońców to według mnie papierowy tygrys i nie należy się go bać. Oni sprawiają wrażenie zwartej grupy tylko dlatego, że wszyscy noszą buty i mundury. Biedne jest państwo, któremu kierunek dyktują paramilitarne grupy. Czy i to nie stanowi kolejnego dowodu, że w istocie to nie jest państwo? Bo czy państwo może w ogóle dopuszczać istnienie jakiejkolwiek siły, która z pomocą militarystycznych gróźb wyznaczać mu będzie kierunek rozwoju politycznego?
Domyślam się, że mówi Pan o głośnym przypadku Stožera dla Vukovaru [Stožer za obranu hrvatskoga Vukovara to organizacja, która zasłynęła skandalem wywołanym w 2013 roku: podczas uroczystości upamiętniających rocznicę upadku Vukovaru w listopadzie 1991 roku członkowie Stožera, sprzeciwiając się wystawieniu dwujęzycznych, chorwackich i serbskich płyt pamiątkowych, zablokowali pochód, w którym udział brali m.in. prezydent i premier państwa], który toczy wojnę przeciwko cyrylicy?
On jest najśmieszniejszy i najżałośniejszy. Myślę, że jest bezsilny i że z odrobiną zdecydowania można go doprowadzić do porządku. Ale nie ja to powinienem mówić. Ja jestem kompletnie bezsilnym emerytem, poza wszelkimi organami mocy i wpływu.
Wróćmy jeszcze na chwilę do dziennikarstwa. Przyglądając się najnowszym dziejom chorwackiego dziennikarstwa, odnieść można wrażenie, że polemika została wyrugowana z gazet, generalnie z przestrzeni medialnej.
Nie! Nie została wyrugowana. W tej kwestii stale muszę bronić dzisiejszych czasów przed przeszłością. W takiej mierze, w jakiej niegdyś polemika była zinstytucjonalizowana i sprowadzona do kilku osób, tak teraz rozproszyła się po niewiarygodnych wręcz zakątkach. Zawsze kiełkuje w nieoczekiwanych miejscach. Jest w tym rdzeń myślenia polemicznego – postulat, żeby nie szukało ono pozwolenia, aby przemówić. Nawet przez te mieszczańskie, tabloidalne gazety, co jakiś czas zlewają się polemiczne potoki gniewu i wściekłości. To jest polemiczna rękawica rzucona społeczeństwu i wszystko zależy od tego, na ile zostanie przez nie przyjęta. Z drugiej ręki mam też wiedzę o wojnach i polemikach w wirtualnym wszechświecie, w internecie.
Nie sądzi Pan, że siła słowa pisanego osłabła w porównaniu do jakichś dawniejszych czasów?
Tak się żalą wszyscy współcześni. Każda epoka płacze za siłą, którą posiadano wcześniej, ale to błędne myślenie. Siła jest i dziś, i to jaka. Widać ją w ogromie dobrych przedsięwzięć.
Do widzenia! Cześć!
Wśród tych przedsięwzięć Pańskich już niestety nie ma.
To zrozumiałe, czas każdego z nas mija. Mówiąc bez użalania się nad sobą, ja dość sporo wykorzystałem i zużytkowałem. Jestem w odwrocie i sam sobie przygotowuję okopy, które prowadzą do grobu. Nikt mnie nie chce dostatecznie mocno i płaczliwie, więc odchodzę w stronę niebytu. Jak napisałem w tej książce, chcę żeby trzeci tom mojej autobiografii był pożegnaniem ze wszystkimi. Do widzenia! Cześć!
Nie wygląda mi na to, żeby był Pan w odwrocie. Każde Pańskie publiczne wystąpienie wywołuje szereg reakcji, a widzę, że wciąż jeszcze stara się Pan uderzać tam, gdzie najbardziej boli.
I w latach starości człowiek może wierzgać. I stary osioł wierzga, narowi się. Kiedy już nie może gryźć, wtedy zostaje mu narowienie się. To jak wtedy, kiedy stare zwierzę zaprze się przednimi nogami, a tylnymi się broni, wierzga. Może i jeden stary osioł, którym jestem, też tak jeszcze może. To logiczne, że przyszli młodsi, mocniejsi, mądrzejsi, bardziej widoczni, ci z większą siłą przebicia i o lepszej pozycji w społeczeństwie, którą potrafili wykorzystać, aby wyeksponować swój głos i starych zmusić do milczenia. Może i ja tak właśnie robiłem, kiedy byłem czterdzieści lat młodszy.
Nie przepadali za Panem również i ci, na których stała Jugosławia, a powodem fali największych napaści na Pana, tych z lat 70., była krytyka literacka.
Dlatego, że kontekstem tej krytyki była polityka. Dopadł mnie Dušan Dragosavac, wówczas wszechmocny sekretarz partyjny w Chorwacji. Nie dźgnął mnie tekstem, lecz na jakiejś naradzie, niemal w kawiarnianej atmosferze, rzucił uwagę pod adresem mojego zbioru krytyk, w którym znalazła się i ta napisana pięć lat wcześniej. To był dowód siły krytyki literackiej, która w kontekście wpływu na myślenie społeczne kryje w sobie potencjał dynamitu. Wtedy czysto i jasno, czego Dragosavac i jego towarzystwo nie pojęli, występowałem za naszym obywatelskim prawem nie bycia zwolennikiem komunizmu czy konkretniej systemu socjalistycznego. Nie żebyśmy się mieli opowiadać przeciwko niemu, ale też żebyśmy nie musieli być za. Domagałem się prawa do istnienia i do wyrażania swojego myślenia dla tych, których pępowina nie wiązała z rządzącym systemem społecznym. Jeśli ten subwersywny element mojej krytyki zostanie kiedyś zrozumiany, jasnym stanie się i ten mój obecny odwrót. Dzisiaj nie ma już możliwości, żeby krytyka literacka była komuś solą w oku, bo nikt jej nie czyta.
Jak wytłumaczy Pan fakt, że dzisiejsze społeczeństwo chorwackie z jednej strony Krležę określa swoim największym pisarzem, z drugiej zaś milczeniem reaguje na burzenie antyfaszystowskich pomników, organizuje rocznice związane z ludźmi w czarnych mundurach [mowa o Czarnym Legionie, elitarnej jednostce ustaszowskiego wojska, która w czasie drugiej wojny światowej zasłynęła wielkim okrucieństwem w walce z partyzantami] i toleruje ich pozdrowienie „Za Dom spremni” [ustaszowskie pozdrowienie z czasów drugiej wojny światowej, które porównać można do nazistowskiego Sieg Hail]?
Ci, którzy niszczą, nie czytają niczego. I gdybyś ich tłukł, nie zaczęliby czytać. A do tego, w miarę jak pamięć zasnuwa się mgłą, tyrani zmieniają się w bohaterów, a dobrzy przywódcy bledną w pamięci, bo nie wyrządzili dostatecznie dużo zła, żeby było ich z czego pamiętać.
Skoro mowa o tyranach, to czy według Pana mieliśmy w ogóle kiedykolwiek pozytywnego przywódcę?
W pierwszej lidze mamy Starčevicia, Radicia, Strossmayera, a nad nimi wznosi się osoba Josipa Broza.
A gdzie umieścimy Tuđmana?
Na półce po prawej stronie ogromnej szafy. W czasie, kiedy żył i pracował udało mu się z ogromnym sukcesem urzeczywistnić swój negatywny sen i zadać nam potworne rany, z których ta chmara żyjących w izolacji chorwackich plemion nigdy się nie wyliże.