Press "Enter" to skip to content

Górniczy blues i gimnastyka
Z ALEKSANDREM STOJKOVICIEM ST ROZMAWIA GORAN TARLAĆ [2010]

Źródło: Vesti, które podają tekst za B92
Autor: Goran Tarlać
Data publikacji oryginału: 5/01/2010
Przekład: oh/2018
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu

Powiązane teksty na stronie: CV (tekst ze zbioru Ne možeš mnogo ali možeš malo)

Dalsza „lektura”: kanał YT Goribora

Aleksandar Stojković ST to muzyk, autor tekstów, frontman i współtwórca zespołu Goribor uznawanego za jedną z najsilniejszych współczesnych grup alternatywnych na terenie byłej Jugosławii (niestety od kilku lat grupa już właściwie nie występuje). Autor dwóch książek. Urodzony i przez lata związany z górniczym Borem, obecnie mieszka w Puli.

 

Przed 150 latami Frederick Olmsted pisał o ludziach takich jak ST: „Nagle jeden z niewolników wydał głos, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałem: długie, mocne, muzykalne wołanie, które się wznosiło i opadało; ten głos rozbrzmiewał w czystym i chłodnym powietrzu nocny”.

Krótki wyimek z A Journey in the Seaboard Slave States [Podróż przez niewolnicze stany wybrzeża] świetnie opisuje codzienność czarnych niewolników żyjących na amerykańskim południu w połowie XIX wieku, a książka, z której pochodzi należy do najchętniej czytanych przez historyków bleusa. To najpierwsze wołanie w przestrzeń, ten jęk na plantacji, pod palącym słońcem dał bleusowi emocję, dał mu melodyczny i tematyczny rys.

Półtora wieku później, na początku lat 90. pewien młody człowiek, który uciekając przed wojną wyjechał z górniczego Boru do Londynu, zacznie wydawać z siebie podobne wołanie. Do Serbii wróci w 1996 roku – wtedy też rozpocznie się historia grupy Goribor.

O Goriborze i jego liderze Aleksandrze Stojkoviciu ST po raz pierwszy usłyszeliśmy w sierpniu 2006 roku, po – dziś już legendarnym – występie na festiwalu Art&Music w Puli. Tego sierpnia, jako jedyny Serb, byłem członkiem siedmioosobowego jury istryjskiego konkursu młodych zespołów i nie miałem pojęcia kim jest ten człowiek, póki nie wspiął się z zespołem na scenę i nie przedstawił go słowami: „Dobry wieczór, nazywamy się Goribor, przyjechaliśmy ze wschodniej Serbii i zmusiliśmy komputer, żeby grał bluesa”. Dwóch groźnie wyglądających gitarzystów, Predrag Marković Peđa i Željko Ljubić Piti, najwyraźniej wychowanych na najjaśniejszych brzmieniach czarnej muzyki oraz przewodzący im ST przed mikrofonem i z laptopem odpowiedzialnym za wybijanie rytmu, tego wieczora otworzyli niebo nas pulską twierdzą Kaštel. To był jeden z tych koncertów, które zmieniają życie!

Po zwycięstwie na Art&Music, obok innych panegiryków, pojawił się w zagrzebskim wydaniu dziennika „Jutarnj list” obszerny tekst Aleksandra Dragaša o Goriborze. Następnie zagrzebska wytwórnia Dancing Bear wyszła z propozycją wydania albumu zespołu. Tak naprawdę jednak, muzyka tej borskiej trójki obecna była w Chorwacji długo przed 2006 rokiem: do tego czasu słynna niezależna inicjatywa Slušaj Najglasnije! [SN! to pierwsza w Chorwacji i dawnej Jugosławii niezależna – dziś powiedziałoby się pewnie piracka albo przynajmniej „nieprofesjonalna” – wytwórnia muzyczna założona przez Zdenka Franjicia, który nadal zajmuje się wynajdowaniem talentów z obszaru ex-ju i dystrybucją płyt] zdążyła wydać 4 albumy zespołu, który miał już wówczas swój fan-club w Osijeku.

W ten sposób Goribor stał się pierwszym serbskim zespołem, który po całym tym gównie oficjalnie wydał album w Zagrzebiu. I tym razem belgradzcy wydawcy pozostali głusi (Idoli, Šarlo akrobata czy Partibrejkers również debiutowali w Zagrzebiu).

Wielkim dziełom powinny towarzyszyć śmiałe i jasne słowa, a zatem: ich Goribor jest jednym z najlepszych krajowych albumów rockowych ostatnich 15-20 lat i jednym z największych kreatywnych osiągnięć serbskiej kultury XXI wieku. Płytę Goribor, która obok dwóch nowych utworów, Rolamo i Voli me, stanowi wybór z wcześniejszych dzikich wydawnictw, Dancing Bear reklamuje sloganem „Metafizyka życia, stan świadomości, umysłu i wrażliwości”.

W czasach, kiedy przynajmniej dwie trzecie serbskiego rocka tkwi w paradoksie – gdzie tzw. awangardowe/alternatywne zespoły charakteryzuje absolutna niesłuchalność odcinająca je od publiczności spoza kręgu koleżeńsko-rodzinnego, a tzw. popularni/komercyjni wykonawcy bazują przede wszystkim na kiczu pseudowrażliwości – ważne jest podkreślić jak bardzo Goribor pozostaje osobną wyspą na tej muzycznej scenie.

Ale jak to się wszystko zaczęło…?

GORAN TARLAĆ: Co cię przyciągnęło do rock’n’rolla?

ALEKSANDAR STOJKOVIĆ ST: Kiedy myślę o tamtym czasie – teraz, po dwudziestu kilku latach – wszystko wydaje mi się takie proste i logiczne. Muzyka była ucieczką, wyjściem, jedynym jako takim rozwiązaniem. Jeździliśmy do Belgradu na koncerty i po płyty, pocztą zamawialiśmy albumy i wszystko się jakoś wokół muzyki kręciło. Potem przyszły pierwsze zespoły, pierwsze napisane utwory, zagrane koncerty… To były wydarzenia o wysokiej wartości kalorycznej, które zaważyły na całym moim życiu.

Jak powstał Goribor?

Zespół zawiązał się w 1996 roku, po moim powrocie z Londynu. Przywiozłem porta-studio, automat perkusyjny, gitarę, więc ruszyliśmy z robieniem i nagrywaniem muzyki. Piti i ja razem graliśmy w tych pierwszych zespołach i po prostu pociągnęliśmy to dalej, później zaś dołączyli do nas inni, tak że w którymś momencie mieliśmy już całą ekipę (kumple Goger, Peđa, Dule), ale to nie trwało długo.

Jaka potrzeba albo frustracja sprawiała, że 15-20 lat temu w Borze wchodziło się w świat rocka?

Myślę, że powodem była ta sama potrzeba, ta sama frustracja czy cokolwiek innego, co dzisiaj. Muzyka – jak każda inna forma sztuki – umożliwia komunikowanie się, jest jednym ze sposobów kanalizowania swojego głosu, wyrażania swoich myśli i uczuć.

W przypadku Goribora trudno byłoby mówić o zabawie…

Dla mnie muzyka nigdy nie była zabawą, w żaden sposób.

Czym zatem?

Pewną postawą, lub też – jak to się często mówi – formą zaangażowania.

W tym sensie blues był logicznym wyborem?

Blues przyszedł z czasem, choć bardziej jako pewnego rodzaju życiowa filozofia niż gatunek muzyczny. Obecnie mamy sporo muzyki, którą wprawdzie nazywa się bluesową, ale tak naprawdę to czysta gimnastyka.

Czego słuchałeś w latach, kiedy kształtowała się twoja muzyczna wrażliwość?

Sporo tego było. Wiele odziedziczyłem po starszym kuzynostwie i siostrze; była to głównie muzyka z lat 60. i 70.

Fascynacja rockiem to nie jest jednak czysta metafizyka, musiała pojawić się iskra, która zapaliła lont…

Pierwszych odkryć dokonałem dzięki magazynowi „Ritam”. Próba wymienienia ich wszystkich byłaby szaleństwem, ale powiedzmy, że pozostawałem w dość mrocznych klimatach. Grupa Grč, pierwszy Let 3, Mizar, Miladojka, oczywiście EKV, Brejkersi, Disciplina kičme, Obojeni program, ale też Majke, Machine Gun, Spoonsi itd. Sporo rzeczy wydanych przez Slušaj Najglasnije! To ciekawe, biorąc pod uwagę, że właśnie SN! opublikowało nasze pierwsze nagrania.

Jako postaci ważne dla Goribora wymieniasz czasami Boba Dylana i Milesa Davise’a. Myślisz, że rock’n’roll i dzisiaj opisuje „ducha czasu”, podobnie jak to robił przed 30-40 latami?

Myślę, że nadal istnieją dobre zespoły, ale – jak zawsze – trzeba umieć do nich dotrzeć. A czas pokaże, kto zdołał uchwycić tę nieśmiertelną nić, a kto bębnił dla samego bębnienia.

W biografii zespołu napisałeś: „Chcę, żeby problem w mojej głowie stał się i waszym problemem – to jedyny sposób, żebyśmy się zbliżyli i lepiej poznali, a przy tym nie pozabijali”. Na ile możliwy jest ten rodzaj zrozumienia, solidarności? W czasach mody na hipisowską rewolucję ci mądrzejsi mówili o ludziach „którzy nie potrafią zrozumieć smutku i bólu, a próbują zmienić świat”.

Z uporem, szczególnie w ostatnich latach, zaniedbuje się i umniejsza pewne ludzkie cechy, takie jak szczerość, empatia, solidarność. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest oczywiście to, że ludzie zaczynają przypominać bestie. Ja – w pierwszej kolejności dla swojego własnego spokoju – musiałem obudzić tę zaniedbaną stronę istnienia, żeby móc wybaczyć najpierw sobie, a potem po kolei wszystkim innym. I kiedy się wykona tę część pracy, kiedy człowiek staje się świadomy i zaczyna rozumieć, że świat nie kręci się wyłącznie wokół jego samego, wtedy jakoś wszystko staje się prostsze.

Duża część waszego albumu mówi o stanie ducha naćpanego, zapitego, zagubionego młodego człowieka. Jeśli możesz, opowiedz proszę jak wspominasz tamten czas i swój stan?

Właśnie tak: pogubiony, oszołomiony, przestraszony. Na początku wszystkie te używki pomagały mi strawić świat i ludzi, potem obok wszystkich innych problemów pojawił się jeszcze problem nałogu, nadwyrężonego zdrowia i nadszarpniętych nerwów.

Co się dziś dzieje z pogubieniem, oszołomieniem i przestrachem?

Myślę, że zmiana, która się we mnie dokonała nie była kwestią jakiejś zasadniczej zmiany argumentacji “za” i “przeciw”, że życie raczej samo z siebie zweryfikowało pewne kwestie. Dziś te same rzeczy mnie gryzą, te same cieszą, tylko chyba jestem bardziej zmęczony i doświadczony, więc denerwuję się jakby mniej.

Czy człowiek ma jakąś odpowiedzialność – nie w sensie pedagogicznym – kiedy dzieli się z innymi ludźmi tak mocnymi i osobistymi przeżyciami?

Nie kłamać – to jest odpowiedzialność. I kiedy wiesz, że za twoimi słowami i czynami ostatecznie nie stoi podłość, wtedy możesz spać spokojnie. Szczere uczucia i doświadczenia są uniwersalne, niezniszczalne, ulegają recyklingowi. I dlatego, obok całego zła, dobro zawsze przeżyje. Gdyby nie ta równowaga, życie już dawno straciłoby wszelki sens, a tak, człowiek zawsze ma jakieś zajęcie, powód do walki, nadzieję, że świat stanie się lepszym miejscem.

We wszystkich utworach Goribora czuć silną postawę moralną. Poza kluczowym wersem „czy mnie pamiętasz”, narracja piosenki Dalaj lama mówi o poczuciu odpowiedzialności za zbrodnie człowieczeństwa, od ukrzyżowania Jezusa do strzału w głowę Cabaina. Obecnie często się w Serbii słyszy o „kolektywnej odpowiedzialności”. Co ty o tym myślisz?

Myślę, że każdy, kto ma w sobie choć trochę duszy i rozumu, musiał zadać sobie pytanie „czy zrobiłem dostatecznie dużo, żeby do pewnych spraw nie dopuścić”. Póki żyjemy, to pytanie towarzyszyć będzie naszemu pokoleniu, to pytanie będzie nas prześladować. To dobrze, że nie możemy ingerować w przeszłość – ale mamy wpływ na to, co przyjdzie.

Jak odczuwasz samego siebie podczas koncertów? Na scenie wyglądasz jak opętany… Wiem, że to nie jest kwestia pokazówki, dlatego ciekawi mnie, czy w takich sytuacjach jesteś w ogóle świadomy obecności pozostałych członków zespołu, publiczności przed tobą, całej sytuacji?

Zdaje się, że któryś ze Stonesów powiedział „Jesteś wart tyle, ile twój ostatni występ”. Wprawdzie nie byłbym aż tak ostry, ale generalnie się z tym zgadzam. Zdaje się, że to właśnie ty w którejś naszej rozmowie pięknie zauważyłeś, że koncert jest jednym z ostatnich autentycznych zdarzeń i ta uwaga powinna być swego rodzaju wyznacznikiem dla każdego, kto wchodzi na scenę. Masz swój czas, daj z siebie wszystko. Ja się przede wszystkim skupiam na zespole, graniu, dźwięku. Może nie aż tak jak James Brown, ale blisko. Po prostu muszę być na bieżąco, bo mamy mnóstwo kawałków, których nie można wyćwiczyć, a kiedy na tym planie wszystko idzie dobrze, publiczność czuję całym sobą.

Jakie są twoje ogólniejsze wrażenia z tych występów? Kilka ostatnich belgradzkich koncertów odbyło się wprawdzie w niewielkich, ale po brzegi wypełnionych salach.

Z każdym koncertem było coraz lepiej – od reakcji do frekwencji. I to jest najlepszy, naturalny kierunek!

Jestem niemal pewien, że w ciągu ostatnich 10 lat nie było na naszej scenie podobnego przykładu kogoś, kto by był tak bardzo oczekiwany i doczekany.

Wszyscy w środowisku, łącznie z tobą, wiedzą że nas nikt nie pcha do przodu i że jeśli powstał jakiś hype na to, co robimy, to stworzyli go ludzie, którzy z własnej inicjatywy o nas pisali. Nie ma nas w telewizji, na listach przebojów, nie wiem czy można nas usłyszeć w radio. Koncerty to jedyne miejsce, gdzie można nas zobaczyć, jeśli ktoś nas słucha to na CD w domu albo w samochodzie. I jeśli o mnie chodzi, to niech i tak zostanie.

Jak to wpłynęło na ciebie jako autora? Czy z tej komunikacji między tobą a ludźmi przed sceną powstała jakaś nowa wartość?

Tworzę głównie w samotności, a wtedy zapominam o zewnętrznych czynnikach – zostają ze mną tylko te, które same z siebie stały się częścią systemu. Kiedy piszę, nadal myślę wyłącznie o sobie.

Co dla ciebie znaczyło całe to trzyletnie zamieszanie wokół Goribora [chodzi o okres 2006-2009]? Jakie znaczenie mają dla ciebie te reakcje?

To normalne, że czytam, co się o nas pisze. A na ile to na mnie wpływa – pozytywnie czy negatywnie – tego nie wiem. W internecie znajdziesz najróżniejsze rzeczy i skłamałbym, gdybym powiedział „ee, mam to w nosie”, a z drugiej strony myśmy grali na długo zanim ktokolwiek o nas napisał. W ten sposób wracam do punktu wyjścia – samej potrzeby tworzenia.

Gdybyś miał wybrać jakiś film, który opisuje Goribor, który byś wskazał?

Rumble Fish Coppoli. Cały film, oprócz rybek, jest kręcony w konwencji czarno-białej. Same rybki znane są ze swojej agresji; kiedy postawić przed nią lustro, ryba może się nawet sama zabić. A kiedy puścisz je wolno, one spokojnie odpłyną, każda w swoją stronę.

Mieszkałeś w Londynie. Jakie doświadczenia przywiozłeś stamtąd? Czy naprawdę zaczynałeś tam od pracy na polu, jak mówi piosenka, zbierając kapustę i seler?

Tak, kiedy przyleciałem do Londynu byłem w słabej sytuacji. Szukając zajęcia, w ogłoszeniu przeczytałem, że pracodawca nie wymaga niczego oprócz rąk gotowych do roboty. I okazało się, że to ma swoją cenę: pracowało się od rana do nocy, w deszczu, a ostatecznie nie dostałem nawet umówionej kwoty honorarium. Ale ok. To doświadczenie rozbiło jakąś moją iluzję o świecie, w którym żyjemy, a to już coś.

A i na fajrancie kapusta na wszystkich częstotliwościach. Oasis, Blur i cała ta postbeatlesowska histeria…

Nie chcę nikogo urazić, ale ja tych dwóch zespołów nigdy nie lubiłem i teraz wiem, że nigdy lubić nie będę…

A jakieś ważne koncerty? W tamtym czasie bristolska scena trip-hopowa wzrastała w siłę – z Trickym i Massive Attack Goribor posiada szereg wspólnych odniesień.

No właśnie, w tamtym czasie rodził się bristolski dźwięk, podobnie jak brit-pop, tyle, że w jego przypadku od początku było wiadomo czego się od brit-popu oczekuje – nowych Beatlesów. To była odpowiedź przemysłu muzycznego na to, co działo się w Ameryce, na zamieszanie wokół grunge’u. I podczas gdy jedna strona zajmowała się najlepszymi i najliczniej wydawanymi zespołami, bristolczycy zmieniali współczesną muzykę. Naturalnie, moje uszy zwrócone były na tych mrocznych chemików i na stopniowy powrót brudnej, prostej gitary spod znaku Johna Spencera i PJ Harvey. John Peel, pewien swego, siał strach i wprawiał w drżenie BBC. Generalnie rzecz biorąc, to był bogaty, ciekawy okres w muzyce. Nasiąkałem tym jak gąbka!

Po Borze, Belgradzie i Londynie teraz mieszkasz w Zagrzebiu. Dlaczego właśnie tam?

Ach, wszystko z miłości. Albo człowiek słucha swojego serca, albo żyje jak mu rodzice każą. Ja się zdecydowałem na serce, choćby mnie ono miało życie kosztować.

Co jeszcze czeka Goribor? Jakie są wasze niespełnione ambicje, co by cię ucieszyło? Albo inaczej – co jest następną rzeczą, do której cię ciągnie, którą chciałbyś zrealizować? Jak w sensie twórczym widzisz swoją przyszłość?

Szczerze mówiąc, chciałbym żebyśmy porządnie nagrali nowy album, to w tej chwili moje największe pragnienie i zmartwienie. Wszystko inne, jak zwykle, przyjdzie samo.

Oryginalny skład Goribora – ST, Peđa, Piti – jest coraz bardziej niepewny. Dlaczego?

Teraz w zespole są Uža i Mića i jeśli wszystko będzie ok to w tym składzie będziemy pracować dalej. Nie lubię tych zmian osobowych, wymagają ponownego wyćwiczenia, przystosowania się itd. Mieliśmy szczęście, że z tymi ludźmi kliknęło dość szybko i bezboleśnie, więc tym bardziej mam nadzieję, że ten skład się utrzyma.