Źródło: portal Moj Novi Sad
Autor: Stevan Gojkov
Data publikacji oryginału: 09/12/2016
Przekład: oh/2018
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu
Dalsza „lektura”: kanał YT zespołu (dużo nagrań koncertowych), swoje rysunki Kebra publikuje na własnym Facebooku.
Branislav Babić „Kebra” to frontman i współzałożyciel nowosadzkiego zespołu rockowego Obojeni program, artysta, pisarz. Na alternatywnej scenie rockowej obecny jest nieprzerwanie od początku lat 80. Kebra należy do najważniejszych postaci alternatywnej sceny muzycznej w Serbii i jest jedną z wizytówek nowosadzkiej sceny artystycznej.
Nasz rozmówca urodził się w 1963 roku w Nowym Sadzie. Dzieciństwo i młodość spędził na ulicy Very Pavlović na Grbavicy, w pobliżu Szkoły Podstawowej im. Sonji Marinković, do której wciąż jeszcze uczęszczał, kiedy powołał swój pierwszy skład.
Będąc szczególną osobowością twórczą, Branislav Babić Kebra już jako nastolatek pojawił się na jugosłowiańskiej scenie rockowej. Karierę zaczął jako wokalista i autor tekstów grającego do dziś alternatywnego zespołu Obojeni program. Gdyby jego grupa miała słabość do obchodzenie rocznic, w zeszłym roku świętowałaby trzydziestopięciolecie nieprzerwanej pracy.
Nazwę ukochanego miasta rodzinnego członkowie zespołu w oryginalny i subtelny sposób wpisali w swoją dyskografię [tytuły ułożonych w kolejności chronologicznej albumów tworzą akrostych składający się w nazwę miasta], ale Nowy Sad nierozerwalnie związany jest również z pozamuzyczną twórczością Kebry, który do dziś wydał dwa zbiory poezji, dwie powieści i który coraz bardziej poświęca się rysunkowi.
Wbrew – a może właśnie dzięki – charakterystycznemu nowosadzkiemu kodowi, twórczość Branislava Babicia jest znana i ceniona w kręgach „tych, którzy kumają” na terenie całej dawnej Jugosławii, ale też poza jej niegdysiejszymi granicami: Obojeni program był jednym z pierwszych naszych zespołów, którego spoty emitowała MTV.
Jednak swoją pracę Kebra bez wahania wiąże z alternatywą, bo tam, jak wspomina w naszej rozmowie, „brak fasonu doskwiera najrzadziej”.
STEVAN GOJKOV: Co przyszło do ciebie jako pierwsze – muzyka czy pisanie?
BRANISLAV BABIĆ KEBRA: Ciągnęło mnie jednocześnie do jednego i drugiego, ale prawdopodobnie pierwsza przyszła muzyka, jeszcze w czasie kiedy chodziłem do podstawówki. Jednak nie rozdzielałbym tego. Uważam, że ten rodzaj estetycznego skrzywienia albo się ma, albo nie, a jeśli się je posiada, to w zasadzie bez różnicy, czym konkretnie człowiek się zajmuje.
O ile wiem, nawet twój pseudonim ma związek z bohaterem jednego francuskiego komiksu?
Tę ksywę nadano mi jeszcze zanim pojawił się komiks, ale wiele osób rzeczywiście wiąże ją z komiksowym Kebrą, bo i on nosi skórzaną kurtkę, generalnie jest w rockowym klimacie…
Masz dwa lata starszą siostrę, która również zajmowała się muzyką [Biljana Babić była m.in. perkusistką zespołu Boye]. Czy mam rację zakładając, że to właśnie ona jako pierwsza przynosiła płyty do domu rodziny Babić?
Oczywiście, Bilja i jej ekipa zaczęli słuchać muzyki przed nami, choć później wszyscy staliśmy się jednym towarzystwem. Jednak grać zacząłem przed nią, gdzieś w wyższych klasach podstawówki, kiedy zakładaliśmy swoje zespoły, ale pierwsze płyty przynosiła właśnie ona. W tym czasie słuchaliśmy Hendriksa, Janis Joplin, Doorsów, Led Zeppelin, The Who, Simona i Garfunkela, The Allman Brothers Band, Neila Younga, Jamesa Browna, Davida Bowie, Dylana, Marleya… ale też i T.Rex, glam rocka i podobnych rzeczy.
Czy podobnie jak wielu twoich rówieśników, czytałeś magazyn muzyczny “Džuboks”?
Oczywiście, szczególnie kiedy pojawił się punk. Pamiętam, że gdzieś, powiedzmy w 1977 roku czytałem o pojawieniu się pierwszego albumu The Sex Pistols, chociaż już wcześniej pisało się o nich i o tej jakiejś nowej energii, która przyszła z punkiem.
O ile dobrze pamiętam, Slobodan Tišma opowiedział kiedyś, że po raz pierwszy usłyszał Sex Pistols w radio, prowadząc auto – był tak podekscytowany, że musiał się zatrzymać na poboczu, żeby dojść do siebie. Czy twoje pierwsze spotkanie z punkiem wiąże się z podobnym przeżyciem?
Dzisiaj takie coś jest kompletnie nie do pomyślenia, jest absolutnie niemożliwe, ale wtedy zalała nas fala tak pozytywnej energii, że z niewiarygodną wręcz niecierpliwością oczekiwaliśmy na jakikolwiek nowy album. To była wyjątkowa ekscytacja, słuchaliśmy tych płyt bardzo uważnie i z jednej strony „odwalało nam”, nie wierzyliśmy, że to się dzieje naprawdę. Z drugiej zaś, my ich totalnie skumaliśmy, absolutnie ich rozumieliśmy. Myśleliśmy tak samo jak oni i od pierwszej chwili towarzyszyło nam poczucie, jakby oni grali specjalnie dla nas.
Wtedy też pojawiła się ta specyficzna energia i „przyjmował się” każdy, kto potrafił się na niej poznać. Nie można było podejść do tego na zasadzie „Ej, ale z was wariaci…”, musiało być „Ależ z was wariaci, ja też tak chcę!”.
Ale to wcale nie było modne – w tamtym czasie w Nowym Sadzie punka słuchała może setka ludzi. To nie miało nic wspólnego z modą, w każdym calu się od niej różniło i każdy, kto był w stanie się na tym poznać, stawał się absolutnie inny niż wszyscy dookoła, co było fenomenalne. Oczywiście, później punk stał się bardzo modny i wszystko poszło w diabły (śmiech).
Od zawsze znamy cię jako frontmana, wokalistę. Potrafisz grać na jakimś instrumencie?
W dzieciństwie chodziłem do szkoły muzycznej pierwszego stopnia, gdzie grałem na pianinie i akordeonie. Oczywiście mowa o muzyce klasycznej. Nie przepadałem za tą szkołą, dlatego zrezygnowałem z niej. Wprawdzie zawsze interesowały mnie różne instrumenty, ale nie widziałem się grającego na nich. Mikrofon, to jest to (śmiech).
Po punkowych początkach w takich zespołach jak Abortus i Pankreas oraz krótkiej współpracy z belgradzkim składem Urbana gerila założyłeś grupę, która początkowo nazywała się Program. To był czas, w którym dla wielu nowych bendów i autorów punk stał się już gatunkiem pozbawionym perspektywy. Wy też tak czuliście?
Myśmy od razu weszli w new wave i nigdy nie graliśmy klasycznego punka. Na początku lat 80. punk zaczęły grać najróżniejsze zespoły, doszło do ogólnego przemieszania, i jako gatunek muzyczny on przestał być dla nas wyzwaniem. Jednak w Programie punk pozostał jako sposób myślenia, jako postawa. Muzyka się oczywiście rozwijała, szła swoimi torami, ale ta energia, szczerość, bezkompromisowość w obliczu pewnego przeżycia po dziś dzień pozostały dla nas esencją. Wszyscy w zespole wyrośliśmy na tej muzyce i wszyscy nią myślimy.
Przed nowosadzką publicznością po raz pierwszy wystąpiliście w klubie Bronx na ulicy Radničkiej. Gdzie jeszcze występowaliście w tamtym czasie?
W Bronksie odbył się jeden z pierwszych naszych koncertów i potem wracaliśmy tam jeszcze co najmniej dziesięć razy. Kiedykolwiek odbywał się jakiś koncert, szliśmy i pytaliśmy „My też możemy zagrać?” (śmiech). Wszędzie graliśmy. Na dachu mojego domu, na ulicy, po piwnicach, absolutnie wszędzie.
Na wasz debiutancki album trzeba było czekać aż dziesięć lat, choć przecież już w pierwszym okresie istnienia kilka waszych demówek zostało zauważonych, dodatkowo mieliście reputację świetnego zespołu koncertowego. O udziale w festiwalach, takich jak YU Rock Moment, nawet nie wspominam…
Propozycje wydania albumu się nie pojawiały, bo nasza muzyka brzmiała naprawdę zbyt twardo na tamte czasy i nikogo nie interesowała (śmiech). Inne zespoły starały się być w jakimś sensie bardziej komercyjne, ale nam nie odpowiadał ten sposób myślenia. Od zawsze byliśmy zespołem alternatywnym i to nie z powodu jakichś aspiracji, ale po prostu w tej przestrzeni i w tym środowisku najrzadziej trafiało się na brak fasonu. Tylko tu ludzie nie przesadzali z ambicjami, nie byli obciążeni naszymi historycznymi mitologiami, tylko tu potrafili się cieszyć w ten charakterystyczny dla siebie sposób, i tu też znajdowaliśmy szlachetniejsze tematy rozmów, które kręciły się wokół filmów, książek, muzyki… To nas interesowało i tu się wszyscy odnaleźliśmy. W Nowym Sadzie istniała naprawdę dobra ekipa, która skupiła się przede wszystkim wokół muzyki – to ona nas połączyła. A i dzisiaj, kiedy wszyscy już mamy swoje lata, wciąż trzymamy się razem, dbamy jeden o drugiego w taki dobry, koleżeński sposób.
Skoro już wspominasz o tej miejskiej ekipie, interesuje mnie jak to się stało, że już jako nastolatek wszedłeś w towarzystwo znanych nowosadzkich konceptualistów z wczesnych lat 70., ludzi, którzy byli wtedy prawie dwa razy starsi od ciebie?
Slobodana Tišmę, Miroslava Mandicia, Čedę Drčę i całą tę ekipę poznałem dzięki mojej siostrze. Oni byli wprawdzie starsi i od niej, ale jednak Bilja jako pierwsza się z nimi skumplowała, czasami przychodzili do nas i tak to się zaczęło. Oni byli wtedy jeszcze w jakimś hippisowskim klimacie. Na przykład Tišma, kiedy go poznałem, miał długie włosy, ale bardzo szybko i Bilja, i oni się ostrzygli, podobnie zresztą jak wielu innych (śmiech). Od samego początku dobrze się dogadywaliśmy. My, młodzi, mieliśmy w stosunku do nich ogromny szacunek, a domyślam się, że i na nich nasze towarzystwo musiało jakoś pozytywnie wpływać – oni wszyscy są zbyt inteligentni, żeby robić cokolwiek, co nie miałoby dla nich znaczenia. Dobrze się nawzajem odczytaliśmy, spędzaliśmy razem czas, graliśmy w piłkę. Znane były nasze mecze – zazwyczaj odbywały się w Parku Limanskim albo na boisku Đačko – podczas których graliśmy starzy przeciw młodym; to trwało latami. Oczywiście, spotykaliśmy się po to, żeby grać w piłkę, ale też żeby rozmawiać o jakichś innych, ciekawych rzeczach. Mieliśmy, mogę to spokojnie powiedzieć, szczęśliwe dzieciństwo, bo żyliśmy w czasach punka i posiadaliśmy przywilej kolegowania się z tak wartościowymi ludźmi.
Pierwszą fazę istnienia zespołu przerwała twoja służba wojskowa. Jak przeżyłeś to sławetne „zwracanie długu ojczyźnie”?
Wizja służby wojskowej nieszczególnie mnie uszczęśliwiała, widziałem ją jako kompletną stratę czasu. Mieliśmy zespół, a zamiast grać ja stałem w szeregu (śmiech). Ale ok, w koszarach funkcjonowały wtedy biblioteki, wolnego czasu mieliśmy pod dostatkiem, więc ostatecznie nie wyszło aż tak źle, bo można było sporo przeczytać (śmiech).
Zrestartowany Obojeni program zaczął grać w połowie 1985 roku, tym razem jako trio. W trakcie swojej kariery nigdy nie mieliście stałej liczby członków – czy to była świadoma decyzja, czy może chodziło o uwarunkowania wynikające z dostępności muzyków w mieście?
Powody bywały różne, ale najczęściej skład powstawał dość naturalnie i zależał od tego, z kim się akurat trzymaliśmy, kto był w naszej ekipie, kto wiedział, co się gra. Na przykład, nie szukaliśmy nigdy saksofonisty, ale kiedy się dowiedzieliśmy, że Leki (Zoran Lekić) z grupy Ove sezone vedri tonovi potrafi grać na saksofonie, od razu zaprosiliśmy go do zespołu. Swoją drogą, już dawno nie wprowadziliśmy żadnego egzotycznego instrumentu. Wcześniejszy skład z (Milošem) Romiciem grającym na grooveboksie to była ostatnia rzecz, która trochę odchodziła od standardu, ale my jesteśmy, mniej więcej, klasycznym zespołem rockowym: perkusja, gitara, bas, bas, głos (śmiech). Cina, Cana, Ljuba, Bebec i ja.
Jak bardzo, jako zespół na fali wznoszącej, w dodatku z wydawcą w Zagrzebiu, poczuliście na własnych barkach ciężar rozpadu Jugosławii i wszystkiego, co przyszło razem z nim, włączając skurczenie się rynku? Jak bardzo przeszkodziło to waszej karierze?
Tak poważne trzęsienie ziemi w państwie musiało dać się odczuć każdemu normalnemu człowiekowi, niezależnie od tego, czym się ten człowiek zajmował. Ono ominęło tylko tych, którzy nic nie robili, którzy nie wiedzieli, co ze sobą począć. Dla nich to była idealna sytuacja, dzięki której zmieniło się wszystko i nagle to oni zostali głównymi wymiataczami, a ci normalni stali się tylko tłem (śmiech). Ale tak to po prostu idzie, nie uważam, żeby akurat nas cała sytuacja dotknęła bardziej albo mniej niż kogokolwiek, kto się tu zajmuje jakąkolwiek pracą. Nasza liga piłki nożnej jest oczywiście dużo gorsza od ligi jugosłowiańskiej, bo im jesteś mniejszy i im mniejsza jest twoja konkurencja, tym gorszą jakość osiągasz.
Wszystkie te wydarzenia z początku lat 90. miały niekorzystny wpływ na dalszy rozwój zespołu i szybko sprowadziły nas do egzystencji na lokalnym poletku. Ale jaką inną możliwość mieliśmy? Przyjmujesz sytuację do wiadomości i myślisz co dalej.
O ile wiem, dopiero po rozpadzie Jugosławii po raz pierwszy zagraliście na wysokości geograficznej znajdującej się poniżej Belgradu?
Dotąd egzystowaliśmy głównie na relacji Belgrad-Zagrzeb-Lublana i to było super. W pewnym momencie było już tak bardzo super – mam na myśli cały ówczesny okres – że rozpad państwa po prostu musiał się zdarzyć. My, nie tylko Serbia, ale wszystkie dawne republiki jugosłowiańskie, po prostu cywilizacyjnie nie dorośliśmy do tego czasu i do tych wydarzeń, nie mieliśmy wydolności, żeby urządzić to w jakiś lepszy sposób i skończyliśmy, uwsteczniając się. Myślę, że w sensie mentalnym potrzebować będziemy jeszcze wielu lat, żeby dojść do siebie.
Braliście udział w wielu antywojennych manifestacjach i koncertach organizowanych przeciwko reżimowi Slobodana Miloševicia. Jak duże były twoje oczekiwania względem 5. października [tego dnia w 2000 roku po serii masowych manifestacji i pod naciskiem opozycji obalono reżim Miloševicia]? A może zmianę władzy w Serbii w 2000 roku przyjąłeś ze sceptycyzmem?
Wtedy oczywiście nikt nie mógł wiedzieć, co przyniesie ta zmiana, ale wszyscy mieliśmy pewność, że po prostu musi do niej dojść, żebyśmy przynajmniej sprawdzili, jak wygląda rzeczywistość po usunięciu Miloševicia. Oczekiwania były ogromne, nadzieje też, ale nie wydarzyło się nie wiadomo co. Z drugiej też strony, nie mogę powiedzieć, że nie stało się nic, bo gdyby nie było 5. października, to kto wie… My tego dnia graliśmy w Sarajewie i kiedy w drodze powrotnej przekraczaliśmy naszą granicę, na przejściu nie było ani jednego pogranicznika. Ani jednego policjanta, celnika. Serbię owładnęła taka niepewność, że nikogo nie było na przejściu granicznym. Aktualną sytuację w kraju poznaliśmy dopiero następnego dnia. Ale teraz rzeczy dzieją się z dnia na dzień, tak, że coś, co zdarzyło się ponad dziesięć lat temu, nie ma żadnego znaczenia.
Od niedawna Nowy Sad ma oficjalnie Przejście im. Pekinškiej patki [Pekinška patka to znany nowosadzki zespół punkrockowy]. Jak postrzegałeś pracę tego zespołu?
Pekinškiej patki słuchałem, kiedy byłem dzieciakiem, ale dość szybko ich muzyka stała się dla mnie zbyt komercyjna. Co więcej, prawdopodobnie właśnie z tego powodu dostali ten skrawek ulicy. Zresztą, ja nie rozumiem tych wszystkich przejść czy przesmyków, a i mówiąc szczerze, w ogóle mnie one nie obchodzą.
Czy nadal obserwujesz, co robią twoi idole z młodości? Wielu z nich jest wciąż aktywnych.
Wykonuję pracę, która wymaga ode mnie, żebym śledził, co się dzieje. Oczywiście, teraz to jest o wiele prostsze, ponieważ mam określony system wartości i nie potrzebuję szczególnie dużo czasu, żeby ocenić czy coś ma według mnie sens, czy nie. Istnieje sporo świetnych zespołów – i młodych, i starych, i reaktywowanych, jak bliski mi Pop Group.
Internet kompletnie zmienił muzykę. Dzięki niemu dużo szybciej i łatwiej uzyskujemy dostęp do informacji, ale z drugiej strony, nie ma już tyle miejsca na marzenia, nie ma tego niepokoju, który przerodzić się może w coś kreatywnego, i wszystko jest jakoś ogołocone. A możliwości i propozycji jest aż nazbyt wiele, więc jeśli nie posiadasz wyrobionego systemu wartości, to klops. Na Facebooku widzę czego ludzie słuchają, jak mieszają jedno z drugim i wygląda na to, że tak naprawdę niewiele z tego pojmują. Wszyscy niby siedzą w muzyce, a na palcach jednej ręki możesz policzyć tych, którzy rzeczywiście coś z niej rozumieją. Tak żyjemy – ludzi nie interesuje treść, tylko forma, i to tylko formalnie (śmiech).
Z Exitem [Exit to odbywający się od 2000 roku w Nowym Sadzie, największy w regionie międzynarodowy festiwal muzyczny] byłeś prawie od samego początku. Jak bardzo się ten festiwal zmienił i ile on dla ciebie dzisiaj znaczy?
W pewnym okresie Exit był bardzo ważnym wydarzeniem dla miasta, dla kraju, był czymś znacznie większym niż festiwal. Jednak czasy się zmieniły, pozmieniali się ludzie, i to wszystko już po prostu nie ma tego inicjalnego znaczenia. W tym roku byłem na Exicie pierwszy raz po kilkuletniej przerwie i to nie to samo, co kiedyś, ale i tak lepiej, że istnieje niż gdyby miało go nie być. To jest jednak festiwal muzyczny, a wszystko, co ma związek z muzyką, ma moje wsparcie. No dobra, nie wszystko (śmiech).
W ostatnich latach, obok grania z zespołem, coraz bardziej zaangażowany jesteś w pracę artystyczną, do tego też piszesz teksty, czasami również prozę. W której z tych trzech form twórczości czujesz się najbardziej komfortowo?
Rysowanie jest bardziej komunikatywne niż granie, bo jako zespół alternatywny zwracamy się do pewnego wąskiego grona ludzi – oni są super, ale nie ma ich wielu. To, co nas otacza, to nie jest środowisko sprzyjające rozmyślaniom, muzykę przeżywa się tu wyłącznie jako zabawę, a nie jako twórczość, dlatego muszę się zajmować różnymi rzeczami, żebym mógł zajmować się i tym, co najbardziej kocham. Pisanie tekstów to część składowa tworzenia muzyki, za to rysowanie jest jakąś moją wizualną tożsamością: każdego dnia nowy obraz, nowa historia… Dla mnie wszystko to jest ze sobą splecione i dobrze się czuję w tym wszystkim.
Wychodzi na to, że w każdym momencie musisz mieć przynajmniej jeden kreatywny wentyl.
Problem w tym, że jestem trochę pracoholikiem. Kocham to, co robię, więc mi to nie przychodzi nigdy ciężko. Nudzę się, kiedy nic nie robię i dlatego zrozumiałem, że powinienem zajmować się różnymi rzeczami, żebym się nigdy nie nudził.
Od trzech lat rysuję każdego dnia. Rysunki publikuję na swojej stronie na Facebooku i mam ich teraz około tysiąca. Rysowanie zabiera mi sporo czasu, bo nie jestem szczególnie wyrobionym rysownikiem, więc potrzebuję włożyć odpowiednio dużo pracy, żeby do czegokolwiek dojść. Co więcej, nie lubię pracować na szybko, wolę, kiedy mam jakiś czas przeznaczony na tworzenie, muszę mieć przestrzeń, żeby patrzeć, analizować. Czas potrzebny jest na robienie różnych rzeczy; nawet kiedy ci się wydaje, że nic nie robisz, w istocie i wówczas coś robisz (śmiech).
Czy byłbyś w stanie określić przeciętny wiek osoby, która przychodzi na wasze koncerty? Wielu fanów towarzyszy wam od dziesięcioleci, ale powiedziałbym, że jesteście interesujący również dla młodszych generacji.
Obserwowałem trochę statystyki na naszej stronie na Facebooku i zauważyłem, że przeciętny wiek ludzi, którzy obserwują naszą pracę jest dużo niższy niż przeciętny wiek członka zespołu, co jest super. Ale cieszy mnie również to, że na koncerty przychodzą także starsi słuchacze. Kilka pokoleń wychowywało się na naszej muzyce.
Jesteście jednym z niewielu nowosadzkich zespołów powstałych w latach 80., który gra nieprzerwanie od dziesięcioleci, nie zabłysnęliście tylko na chwilę jak Luna czy Grad…
My nigdy nie zabłysnęliśmy, za to cały czas tu jesteśmy. Nigdy nie chcieliśmy być czymś ekstra, bo już przez sam fakt, że gramy muzykę, jaką gramy, jasne było, że tu nie ma miejsca na jakieś megalomańskie ambicje i tego typu zapędy. To nas po prostu nie interesuje i najlepiej czujemy się, grając po klubach, gdzie istnieje pewna intymna atmosfera, gdzie może dojść do wymiany pozytywnej energii. Na scenie jesteśmy obecni od ponad trzydziestu lat i pojawiamy się w każdym kolejnym zestawieniu sceny muzycznej naszego regionu – nie na szczycie, który nas nigdy nie interesował, ale jednak zawsze tu jesteśmy. Wymiar naszej obecności jest tak duży, jak duży być musi, żeby to, co robimy pozostało zrównoważone.
Choć macie za sobą osiem albumów studyjnych, wasze koncerty nigdy nie trwają szczególnie długo i zawsze znajdzie się ktoś, kto poczuje się „oszukany”, że nie usłyszał jakiejś swojej ulubionej piosenki.
Ciężko jest dogodzić publiczności (śmiech). Fani oczywiście chcieliby, żebyśmy grali jak najdłużej, a my uważamy, że koncert powinien trwać tyle, ile trzeba, żeby się zespół zaprezentował od najlepszej strony. Nasze koncerty trwają najczęściej godzinę, półtorej godziny i myślę, że to w zupełności wystarczy.
W jaki sposób zachowujesz kondycję niezbędną podczas występów? Uprawiasz jakiś sport?
Dla mnie próba to więcej niż jakikolwiek fitness, niż jakikolwiek wysiłek fizyczny. Przez dwie, trzy godziny jesteś na jakiejś osobnej orbicie, a przy tym jeszcze śpiewasz. Ale to jest super, ja się z tym dobrze czuję. Wszyscy czujemy się dobrze. A póki nam jest dobrze, wszystko ma sens.