Źródło: Glava u torbi [Głowa w torbie], wyd. Centar za kulturnu dekontaminaciju, 2017
Autorka: Borka Pavićević
Data publikacji oryginalnego tekstu: 2016
Przekład: oh/2020
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu
Kontekst: Tekst pochodzi z książki, która stanowi zbiór felietonów Borki Pavićević, jakie ukazywały się w weekendowym wydaniu dziennika „Danas” od maja 2013 do grudnia 2016 roku. Glava u torbi to zbiorczy tytuł – jak pisze autorka „nadtytuł” – wszystkich opublikowanych felietonów. Zdecydowałam, że dla płynniejszej lektury nie będę przecinać tekstu wtrąceniami rozszyfrowującymi poszczególne kwestie – sens treści i intencja autorki wydają się całkowicie zrozumiałe nawet bez dopowiadania kilku detali.
Borka Pavićević (ur. 1947, zm. 2019) była serbską dramaturżką, działaczką społeczną i publicystką. Jako dramaturżka współpracowała m.in. z teatrem Atelje 212, festiwalem BITEF, wspierała i współtworzyła liczne grupy i inicjatywy teatralne (m.in. była założycielką offowego teatru Nova osećajnost). Od lat 90. Pavićević bardzo aktywnie działała w ramach organizacji pozarządowych zajmujących się prawami człowieka i obywatela, była założycielką i do śmierci prowadziła w Belgradzie Centrum Kulturowej Dekontaminacji. Wielokrotnie nagradzana za wkład w budowanie pokoju i społeczeństwa obywatelskiego.
Dlaczego wszyscy tak bardzo się boimy? – pyta w swoim felietonie Vedrana Rudan. Nie powiedziałabym znowu, że wszyscy – jak Rudan nie boi się niczego, tak i obywatele nie boją się każdego dnia.
Nie boją się protestować, i to nie tylko, kiedy protestują w tłumie, ale i kiedy są sami, kiedy mają tylko własny głos rodzący się i pękający w momentach zderzenia z rzeczywistością, która przezwycięża machlojki władzy. Owszem, ta konfrontacja z prawdą niekoniecznie oznacza zmianę perspektywy, nawet kiedy w grę wchodzą wybory. Albo referenda. Strach obywateli i nadzieja dla autokratów to nie jest wyłącznie lokalne połączenie (choć ma tu ono swoje cechy szczególne) – populizm rozwija się po prostu z braku wartości, w pierwszej kolejności wartości moralnych, na podstawie których można byłoby wznieść inny, przede wszystkim nienacjonalistyczny, fundament angażowania ludzi dla osiągnięcia wspólnego dobra.
Erdogan na Twitterze wzywa naród, by ten bronił go przed zamachem stanu, i naród go broni i broni, okładając wroga i wspierając niszczenie własnych szeregów, sędziów, prokuratorów, dziennikarzy, każdego, kto nie stoi za Erdoganem – a wszystko to jest demokracja i rządy prawa.
Rozpoczęły się postfaktyczne czasy. To nie znaczy, że liczby nie są już ważne – ich znaczenie rośnie właśnie w sytuacji braku rzeczywistości i faktów. Czy brak faktów i argumentów jako kluczowych lub choć pomagających zrozumieć rzeczywistość jest źródłem strachu? Czy irracjonalność braku politycznego systemu jest przyczyną strachu i niedowierzania? Czy źródłem strachu jest coś zupełnie oczywistego – że to, czego obywatele słuchają, co im się mówi podczas konferencji prasowych, nie ma żadnego związku z tym, co im się realnie wydarza?
Mianowaniem nowego rządu weszliśmy w drugi krąg paranoi: wszyscy oni znają się dużo lepiej niż my ich rozpoznajemy. A i ostatecznie to bez znaczenia, że my coś tam wiemy, że kogoś rozpoznajemy – ważne jest, że oni się mogą tego wzajemnie dowiedzieć i że mogą się nawzajem rozpoznać.
Swego czasu, w latach 90., męką było wskazywać opinii oraz – z racji sposobu, w jaki rozumiała feminizm – Mirjanie Marković, że Koštana nie jest żywą kobietą, ale bohaterką sztuki Bory Stankovicia. W tym czasie dyrektorem szpitala Sveti Sava był sławny psychiatra, i dramatopisarz, dr Sriković, który znany był z tego, że szpitalne pielęgniarki ubierał w stroje narodowe, a w dłonie wkładał im dzbany, z których pić mieli chorzy; wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli to on właśnie opowie, jak i dlaczego Koštana jest postacią literacką, a nie żywą kobietą. Oraz że Koštanę napisano dawno temu, dlatego międzynarodowy PEN Club spóźnił się z obroną wolności artystycznej jej autora.
Strach o egzystencję, który się coraz częściej nazywa strachem o przeżycie, strach przed utratą pracy, strach przed nieposiadaniem, strach przed przemocą, strach przed przeszłością, strach przed przyszłością, niepewność, niestabilność, strach przed mrokiem, strach przed brzydotą, strach przed biedą. Przed wstydem powodowanym biedą. Strachy przed wydarzeniami ogólnymi i światowymi, które się transformują w strachy jednostek, w jednostkowy i wewnętrzny strach, który się przenosi na ogólne wydarzenia, uchodźców, terroryzm, światowe siły, spiski, geostrategie, groźby, paniki, niewystarczające wyjaśnienia, brak wiary w informacje, świadomość, że i one są zmanipulowane, coraz mniejsze i mniejsze znaczenie faktów podlegających interpretacjom i politykom. To, że pojęcie „wierzyć” wraca w obręb pojęcia „wiedzieć” oznacza, że się coraz mniej i mniej podąża za rozumnym, oczywistym i faktycznym. Pozostaje wiara – i nacjonalizm jako fundament populizmu.
Wpadliśmy po uszy. W szlam. Przemówienie premiera to ilość, a kraj to coraz bardziej terytorium. Im mniej jest wszystkiego, tym jest więcej słów. Im bardziej substancja cywilna cienieje, tym mocniej się siła powiększa. Władza jest nihilistyczna, a teraz stała się i cyniczna. Ale bez ducha. Kaligula trudził się, bardzo się trudził i nie ma niczego straszniejszego od tego właśnie: od trudu i gorliwości rozumianej jako wartość decydująca, oraz od oszczędnego posługiwania się kreatywnością i produktywnością. To się musi przerodzić w terror. W terror, który jest śmieszny, co nie czyni go mniej niebezpiecznym.
I tu gdzieś właśnie znajduje się przyczyna strachu. Nie z korupcji i nie z konformizmu rodzi się milczenie – po prostu ciężko jest rozmawiać z absurdem, w dodatku śmiesznym. Ludzie unikają głupoty, twardości, prywatności władzy, jej irracjonalności i absolutnego przekonania, że wszystko jest dozwolone – że im jest wszystko wolno – wysnutego na podstawie liczb i ilości. Po przemówieniach Stalina wszyscy się dziko śmiali, śmiech oswobadzał, bo wiedzieli, że już zdecydowano, kto tej samej nocy trafi do Gułagu.
Czekając dłuży czas do kasy, w obecności klientów, powiedziałam sprzedawczyni, że i do tej pracy trzeba być wyspecjalizowaną. Kiedy wyszłam, kobieta zawołała do mnie: „Proszę, niech Pani wróci, chciałabym coś Pani powiedzieć, mam nadzieję, że mnie Pani zrozumie”. Wróciłam, oczywiście. „Ma Pani rację – powiedziała – i do obsługi kasy trzeba mieć przygotowanie i to nie jest moja specjalizacja. Jestem prawniczką, mam pięćdziesiąt dwa lata, zostałam zwolniona i muszę to robić. Mam nadzieję, że Pani rozumie”.
Rozumiem. Sprzedawczyni w kiosku, którego wystawę zdobią „Informer“, „Kurir“, „Alo“, a gdzie „Politikę“ (o „Danas” nie wspominając) trzeba wykopywać z najgłębszego kąta, jest nauczycielką chemii i kiedy pytam ją, dlaczego gazety ułożone są w takiej właśnie kolejności i czy ktoś za to płaci, ona mówi: „Proszę mnie o nic nie pytać”. O nic nie pytać – tak mówi każdy, kto na swoim sławnym miejscu pracy, których to miejsc stale tylko przybywa, stoi między wami, obywatelami, i siłą, ilością, bo i co innego może powiedzieć. Wszyscy są coraz bardziej oszalali ze strachu, ponieważ nie mogą nic powiedzieć ani zrobić. Ponieważ spętani są koniecznością przeżycia. Bo im się na każdą uwagę, stwierdzony fakt, odpowiada, że tak nie jest. Bo się zaprzecza oczywistemu i to na serio, odpowiedzialnie i z dumą.
Czytam książkę Ivana Ivanji Moj lepi život [Moje piękne życie] („Nie trzeba niczego zmyślać, kiedy policjanci uzbrojeni w długie rury przychodzą po jednego piętnastoletniego chłopca”), ile to już lat będzie od kiedy w 1945 roku Ivan Ivanji został uwolniony z obozu (Auschwitz Birkenau)? Z bogactwa tego ciężkiego do opisania a opisanego życia, przytaczam fragment zakończenia książki: „Moja żona i ja pomału ruszyliśmy w stronę targu na Dušanovcu, kilkaset metrów od naszego mieszkania na Voždovcu. Słońce opromieniło pojemniki na śmieci. Kobieta o ciemnej karnacji z niemowlęciem w lewej ręce, prawą ręką przebierała odpadki. Moja żona mówi, że to jest straszne.
Powinna się wstydzić… i szybko się poprawia – Powinniśmy się wstydzić.
Ta kobieta nie żebrze w centrum miasta – rozmyślam na głos. Nie żebrze na skrzyżowaniu, wystawiając niemowlę na wdychanie spalin, żeby zmiękczyć nasze twarde, drobnomieszczańskie serca. Ona szuka czegoś, co mogłaby zjeść lub odsprzedać.
W obozie koncentracyjnym w Magdeburgu czasami udawało mi się przysunąć do pojemników na odpadki, by szukać w nich szczypiorku. Esesmani wyrzucali wszystko. Jak każdy z nas, kiedy mamy wystarczająco wiele. Czasami znajdowałem coś zjadliwego. Wycierałem szybko i zjadałem. Gryzłem naprędce, żeby przełknąć zanim ktoś się pojawi. Wyjmowaliśmy z pojemników wyrzuconą nadgniłą bulwę, wprawieni więźniowie z pomocą prądu i dwóch kabelków doprowadzali wodę do wrzenia, żebyśmy mogli ugotować ten odpadek, bo surowego nie byliśmy w stanie zjeść – nawet wyrzuconego buraka cukrowego. Próbowałem. Nie dałem rady. Nic nie mogę wytłumaczyć komuś, kto się nigdy nie znalazł w sytuacji, w której musiałby grzebać w śmietniku, żeby zaleźć coś, co mógłby wziąć do ust. Ja lepiej niż wielu innych rozumiem kobiety, które w Belgradzie grzebią po śmietnikach w poszukiwaniu odpadków.”