Press "Enter" to skip to content

W Jugosławii wszystkie narody osiągnęły swoje optimum
Z BORISEM BUDENEM ROZMAWIA BRANKA MIHAJLOVIĆ [2013]

Źródło: portal Radio Slobodna Evropa
Autorka: Branka Mihajlović
Data publikacji oryginału: 24/02/2013
Przekład: oh/2018
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu

Boris Buden (ur. 1958) to filozof, autor, redaktor, tłumacz. Magisterium (filozofia) uzyskał na Uniwersytecie w Zagrzebiu; doktoryzował się (kulturoznawstwo) na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie, w którym mieszka od 2003 roku – wcześniej 13 lat spędził w Wiedniu.

 

Boris Buden, filozof, publicysta, tłumacz z języka niemieckiego, mieszka w Berlinie. Na Uniwersytecie w Zagrzebiu studiował filozofię i marksizm. Doktorat z teorii kultury obronił na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Jest autorem zbioru esejów Barikade [Barykady] i Kaptolski kolodvor [Dworzec na Kaptolu]. Belgradzkie wydawnictwo Fabrika knjiga w 2007 roku opublikowało jego książkę Vavilonska jama [Dół babiloński], a pod koniec zeszłego roku przekład wydanej po niemiecku książki Zona prelaska – o kraju postkomunizma [Strefa przejściowa – o końcu postkomunizmu].

W rozmowie z RSE Buden mówi o tym, czy państwa regionu będą równoprawnymi członkami Unii Europejskiej, dlaczego uważa, że koncepcja zjednoczonej Europy należy do przeszłości, dlaczego w chorwackich buntach studenckich i słoweńskich protestach społecznych widzi początek nowych procesów społecznych. Boris Buden mówi o tym, że narody obszaru dawnej Jugosławii dosięgły swojej pełnej afirmacji we wspólnym państwie.

BRANKA MIHAJLOVIĆ: Chorwacja jest na progu wejścia do UE. Wydaje się, że Serbia jeszcze nigdy nie była bliżej spełnienia warunków przyznania daty rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych. Ze wszystkich państw bałkańskich BiH jest najdalej od Brukseli. Czy myśli Pan, że UE spacyfikuje ten region?

BORIS BUDEN: To jest pytanie, które byłoby właściwe w latach 90., kiedy jeszcze trwała wojna. Rola UE w pacyfikacji regionu nie była szczególnie znacząca. Jak wiemy, pacyfikacja przyszła z siłami NATO i USA, stanowiącymi część tzw. wspólnoty międzynarodowej, której nikt nie potrafi zdefiniować. Zatem to nie była UE. Tak naprawdę w tym konflikcie Unia pokazała się jako bardzo słaba i niezdolna do pacyfikacji.

Tylko niektóre części UE brały udział w zachodzących tu procesach, inne nie. Hiszpania wciąż nie zamierza uznać Kosowa [do tej pory nie uznała, co dyktowane jest obawą o przyszłość Katalonii]. UE jest podzielona i nie uważam, żeby mogła odegrać rolę w pacyfikacji rozumianej jako przyspieszenie normalizacji stosunków. Normalizacja staje się dziś kwestią socjalną i to na terenie całych Bałkanów.

W tych dniach bułgarski premier podał się do dymisji, naród masowo buntuje się przeciwko podniesieniu cen prądu. Ludzie nie mają środków, żeby zimą płacić za prąd. Palą rachunki, żądają nacjonalizacji sprywatyzowanych kompanii. Dwie z tych kompanii znajdują się w czeskich rękach, jedna w austriackich. Mamy tu do czynienia z klasycznymi niepokojami społecznymi. Doszło nawet do prób samospalenia. To przypomina Tunezję sprzed dwóch lat. Czy UE jest w stanie spacyfikować te niepokoje – to by było dobre pytanie.

Jeśli chodzi o tę normalizację, to jej idea funkcjonowała przed wielkim kryzysem finansowym 2008 roku. Po kryzysie jasne jest, że nie ma już czego normalizować. Ostatecznie nie istnieje już jakaś normalność, żebyśmy mogli do niej zmierzać. Przeciwnie, ten czas i to, czym była idea europejskiej przyszłości przynosi nowe kontradykcje, wyzwania i konflikty. Dlatego nie używałbym więcej pojęć „normalizacja” i „pacyfikacja”. Myślę, że UE nie jest nośnikiem normalizacji, choć tym właśnie zdaje się być z perspektywy całego tego procesu tranzycji. UE funkcjonuje jako nośnik standardu i wszyscy, którzy pragną zostać członkami UE muszą ten standard spełnić. W związku z tym cały proces toczy się w zgodzie z określonymi standardami. Ludzie tego oczekują – że kiedy wejdą do UE, to staną się normalni. Czy oni są dzisiaj anormalni? Co jest anormalne na tym obszarze? Dlaczego Bałkany są anormalne w całej tej historii? Lata 90. w Europie były co najmniej anormalne. Dopiero przyjdzie nam pogłówkować, żeby zrozumieć czym były lata 90. Czy był to rozkład pewnego systemu? Jaka była rola wojen na naszym obszarze, patrząc dzisiaj z perspektywy prywatyzacji?

Chciałabym jeszcze na moment wrócić do Pańskiej mrocznej wizji dzisiejszej UE – tej samej UE, w której ratunku szukają kraje regionu. Niedawno jeden europejski intelektualista wystosował list otwarty, w którym mówi, że UE jest nie tyle w kryzysie, co w agonii. Że się rozpada. Wspomniał Pan o Bułgarii, a przecież jest jeszcze Grecja, Włochy, Hiszpania. Czy myśli Pan, że UE może przeżyć?

Nie wiem, czy może. Polityczny projekt UE w ogóle nie jest mi jasny. Zakładam, że wszystkie nasze narody mają określone doświadczenie dawnej Jugosławii i jakieś zdanie na ten temat. Zdanie na temat życia w niejednorodnych narodowo, multikulturowych wspólnotach. Co dzisiaj obiecuje UE? Czy UE obiecuje równość, demokrację w sensie „jeden człowiek – jeden głos”? Oczywiście, że nie. Czy UE obiecuje to, co obiecała dawna Jugosławia, czyli że narody będą równoprawne w sensie „jeden naród – jeden głos”? Oczywiście, że nie obiecuje i niech nikt nie oczekuje, że chorwacki głos będzie miał w UE tę samą wartość co francuski, że chorwackie veto będzie mogło zablokować całą UE. To oczywiście śmieszne, ale jednocześnie tragiczne, bo nikt o tym nie mówi, nikt nie stawia tego pytania. Czy ta UE ma być jakimś państwem i w jakim kierunku to zmierza? Wszyscy idą w stronę UE, ale nikt nie pyta w którą stronę idzie UE.

Powiedział Pan niedawno, że w UE Chorwacja nigdy nie będzie miała tego znaczenia, które miała w dawnej Jugosławii. Czy myśli Pan, że bałkańskie państwa będą równoprawnymi członkami UE, czy przypadnie im jakiś peryferyjny status?

Wszystko, co te narody osiągnęły w swojej historii, osiągnęły w Jugosławii. To było optimum, w sensie suwerenności, dobrobytu, tożsamości narodowej i kulturowej oraz socjalnej zawartości narodowego projektu. To są wszystko sprawy przeszłości. To było kiedyś i minęło. A żeby to nieco zradykalizować powiem, że pewnego dnia na naszym obszarze mówić będziemy o komunizmie w historycznym okresie 1945-1990 jako o pewnej rozpaczliwej próbie zatrzymania autodestrukcji narodów, która się rozpoczęła w latach 40. w bratobójczej wojnie Chorwacji, Serbii i innych, w faszyzacji tych narodów. Komuniści próbowali nadać tej nacji jakąś społeczną treść. Oni naprawdę myśleli kategoriami zachowania suwerenności w świecie i starali się w jakiś sposób tę suwerenność urzeczywistnić. Dawna Jugosławia coś w świecie znaczyła.

Dlaczego więc się ten projekt tak krwawo rozpadł?

Nie wiem dlaczego. Z całą pewnością to nie jest kwestia wyłącznie immanentnych powodów. Należy spojrzeć na tę przeszłość z wiedzą i krytyczną świadomością tego, czego się dzisiaj dowiadujemy – dzisiaj, kiedy nasze myślenie wychodzi z sytuacji kryzysu. Obecnie nie możemy rozmawiać o UE, bo ona już się rozpada na południe i północ: państwa północy nazywają kraje południa PIGS, czyli świnie – mowa o Portugalii, Włoszech, Grecji i Hiszpanii. Zmierzam do tego, że nigdy nie braliśmy pod uwagę i poważnie nie rozpatrywaliśmy konfliktu w dawnej Jugosławii, jako sporu między północą i południem. Jako rosnącej szczeliny między północą i południem. Rola Międzynarodowego Funduszu Walutowego w dawnej Jugosławii, kwestia rynku, prywatyzacji i tak dalej.

Wiele z tych spraw zamiecionych zostało pod dywan i nikt o nich nie mówi. Wszyscy skupiają się na tych małych, głupich narodowych narracjach. My Serbowie byliśmy uciemiężeni przez tych czy tamtych, przez komunizm, przez Watykan i Komintern, a teraz jesteśmy wolni. To samo w Chorwacji – przez wszystkich byli ciemiężeni, a teraz są wolni. Jakież szczęście! To niewiarygodne, ale nasz region jest obecnie do tego stopnia pozbawiony intelektualnej wydolności, że tych klasycznych, niemal przednowoczesnych opowiastek nikt nie kwestionuje. Dzieci w szkołach wciąż jeszcze uczą się głupot nazywanych historią narodową. Nasz król taki, nasz król owaki, najechali ci i pobili tamtych. Te wszystkie biedne dzieci uczą się, jakby to miało jakikolwiek sens i znaczenie, nie tylko w dzisiejszym świecie, ale i w świecie naukowym – jako sposób poznawania, czym jest przeszłość, przyszłość i teraźniejszość.

Czy zatem twierdzi Pan, że na wojny lat 90. należy spojrzeć również jak na próbę legitymizacji wielkiego rozboju? Że być może właśnie ta perspektywa powinna poprzedzić rozpatrywanie kwestii realizacji tzw. politycznych, narodowych i nacjonalistycznych celów?

Nie wiem, nie jestem pewien, czy za wojnami stała racjonalnie podjęta decyzja tego rodzaju, ale jestem przekonany, że pod każdym względem wojny były nierozłączną częścią procesu. Pani wspomniała „rozbój”, ale ten proces możemy równie dobrze nazwać tranzycyjną prywatyzacją, wszystko zależy od kryterium oceny i pozycji ideologicznej. Faktem jest, że fabryki i nacjonalne dobra zmieniły właścicieli i że ostatecznie mamy masy pozbawione własności i pewną bardzo cienką warstwę właścicieli – pochodzących z zagranicy, umiędzynarodowionych i globalnych – z kapitałem, który wszedł w posiadanie ich bogactw i w skali, w jakiej te bogactwa występowały. Nie mogę powiedzieć, że jakiś master mind wymyślił ten proces, że prezydent Tuđman powiedział „teraz doprowadzę do rozboju, rozpętam wojnę”.

Ale sam fakt, że nikt w czasie wojny nie zadał tego typu pytania mówi dostatecznie wiele. To widać do dzisiaj, bo kiedy Bułgarzy wychodzą na ulice i protestują przeciw rosnącej biedzie i socjalnej dewastacji państwa i społeczeństwa, w Vukovarze protestuje się przeciwko użyciu cyrylicy na tablicach stojących na wjeździe do miasta. Tu widać czemu to służy. Nie twierdzę, że mieszkańcy Vukovaru wychodzą na ulice specjalnie po to, by ukryć wspomniane problemy, ale jeśli przyjrzeć się sprawom, wokół których obecnie toczy się dyskusja w Chorwacji – prezerwatywy i cyrylica – to nie można nie zrozumieć na jakim poziomie autoamnezji jest świadomość społeczna na tym terenie.

Jestem pewna, że obserwuje Pan cały region, zatem przejdźmy na chwilę do Serbii, gdzie głównym tematem politycznym nadal jest Kosowo.

O ile wiem, Kosowo pozostanie tym tematem jeszcze długo. To z jednej strony tragiczna kwestia, z drugiej zaś śmieszy mnie, że sprawa Kosowa stawiana jest jako kluczowa dla Serbii, jako ta, która określiła dynamikę serbskiej polityki, przebudzenia narodowego i narodowej autodestrukcji kraju. Robi się to po to, żebyśmy dziś byli dokładnie tu, gdzie jesteśmy – w patowej pozycji.

Istnieje tu także pewne oczekiwanie, że proces europeizacji w pewien sposób pomoże w znalezieniu kompromisu. Już czas, żeby ktoś postawił pytanie jaki jest dziś sens suwerenności narodowej, żeby zapytał czy suwerenność ma jeszcze jakikolwiek sens? Tym kimś nie myślę, żeby mieli być Serbowie, serbska polityczna czy nawet intelektualna elita, ale jacyś ludzie, których sposób myślenia o teraźniejszości uwzględnia doświadczenie tragedii, przez które wszyscy przeszliśmy. Już czas, żeby zadać pytanie nie tylko o zależność Kosowa od Serbii, ale też o to, czym we współczesnym świecie jest suwerenność samego Kosowa i suwerenność Serbii jako takiej. Trzeba próbować zrozumieć tę konfigurację, ten polityczny, moralny i kulturalny horyzont sprzężony z postawionym pytaniem i podtrzymywany na filarach tego pytania – horyzont, który sam w sobie jest problematyczny, a z którego nie można nijak wyjść.

Co dzisiaj znaczy być Serbem? Znaczy nie mieć Kosowa, posiadać je na sposób nieposiadania go. Taka jest dzisiaj definicja serbskości. Rzeczą zasadniczą nie jest próba zmiany tej serbskości w coś mądrzejszego i lepszego, ale jest nią konieczność postawienia radykalnego pytania: jeśli to jest serbskość, to co nam po serbskości?

Pańskie spojrzenie i przede wszystkim sposób definiowania problemów, z którymi borykają się tutejsze powojenne – bo wciąż jeszcze jesteśmy w tym okresie – społeczeństwa, jest zupełnie inny od sposobu, w jaki swoje problemy definiują państwa tego obszaru. Wydaje mi się, że w regionie wciąż jeszcze ważna jest opowieść o tym, kto i jak bardzo jest winny, kto zaczął, o co walczył, kto komu więcej zła uczynił, kto jest zbrodniarzem i czy istnieje zbiorowa odpowiedzialność. Nikt nie rozpatruje przeszłości w sposób, jaki Pan proponuje, z pozycji człowieka który siedzi w centrum Europy, w Niemczech. Jaka jest rola Niemiec w dzisiejszej UE?

Nie uważam, żeby Berlin był miejscem, z którego świat widać lepiej niż skądkolwiek indziej, z Đakovic, Kraljeva czy Zadaru. Nie uważam, żeby fakt mieszkania w Berlinie zapewniał mi umiejętność dalekowzrocznego spojrzenia i rozumienia świata. Rzecz w tym, że takie centralne miejsce nie istnieje.

W jakiś specyficzny dla siebie sposób Niemcy są politycznie silne w Europie, ale czy Niemcy są silne ideami, w tym sensie, że proponują jakąś radykalną wizję Europy? W to po prostu wątpię. Nie chodzi tylko o to, że w dzisiejszym świecie Niemcy są sprowincjonalizowane. Europa jest sprowincjonalizowana. Europa jest rodzajem prowincji świata.

Patrząc z perspektywy czasu na niegdysiejszą rolę Jugosławii widać, że państwo budowane na idei niezaangażowania [mowa o Ruchu Państw Niezaangażowanych] było dużo bardziej progresywne, umożliwiało dużo intensywniejsze przeżywanie świata niż obecna sytuacja konkurowania o przynależność do prowincjonalnej Europy. Europa nie jest już miejscem uniwersalnych prawd, uniwersalnych wartości i zrozumienia, niezależnie czy mowa o demokracji, o działalności intelektualnej, o kulturze. To jest kwestia przeszłości i wiemy, że obecnie wszystko funkcjonuje na zasadzie globalności, że istnieją pewne kryteria, których nie sposób lokować kulturologicznie w pojęciu Zachodu – cóż dopiero Europy.

Rozumiem Pana intelektualną krytyczność w stosunku do Europy, ale zakładam, że jednak nie chce Pan zniechęcać państw regionu do kontynuacji procesu przybliżania się do Brukseli?

A dlaczego miałbym je zachęcać? Co miałoby je tam czekać? Niemiecki standard, francuska siła, prawo do angielskiego egoizmu? Bułgaria jest w UE. Może nasz region czeka bułgarska przyszłość w Europie – niepokoje społeczne, ludzie dokonujący samospalenia na ulicach? Nie rozumiem dlaczego miałbym kogokolwiek zachęcać.

Ludzie byli dostatecznie chętni, żeby prowadzić głupie wojny, więc chyba będą wystarczająco chętni, żeby tak samo głupio wejść w cokolwiek, co im się zaproponuje, choć akurat samo wejście w żadnym wypadku nie jest tak straszne jak wojna.

Czy w zamęcie wśród chorwackich studentów lub w protestach w Słowenii widzi Pan zalążek jakichś znaczących procesów społecznych? Wydaje mi się, że swoją książkę Zona prolaska, która właśnie została wydana w Serbii, poświęcił Pan właśnie protestującym chorwackim studentom?

Oczywiście, że widzę, dlatego właśnie im ją poświęciłem. To jest pierwszy przypadek, że mamy polityczne wydarzenia, które nie są bezpośrednio wywołane tą nacjonalistyczną dynamiką, która tu absolutnie zdominowała obecny czas i która kształtowała całościowy polityczny horyzont na Bałkanach. Ludzie o niczym innym nie rozmawiają, tylko o tym, kto jest winny i od kogo się zaczęło.

Szczególnie ciekawe jest to, że nie mówimy wyłącznie o zagrzebskich studentach, ale też o Słowenii, która była klejnotem w socjalistycznej koronie. To był wprawdzie mały kraj, ale na wschodzie Europy najbardziej rozwinięty, kraj, który teraz skończył w ślepej uliczce, którego mieszkańcy ostatecznie zrozumieli brak i pustkę obiecywanej demokracji pojmowanej jako sytuacja, w której staną się oni panami swojej przyszłości. Ostatecznie zrozumieli, że ich elity, w których pokładali zaufanie, o niczym już same nie decydują, tylko transferują moc z zewnątrz do wnętrza. Za nic nie są już odpowiedzialne, bo zawsze mogą powiedzieć, że czegoś wymaga światowy kapitał i Europa i my nic na to poradzić nie możemy. Ludzie czują, że te elity są zgniłe i niekompetentne, że nie mają już żadnej – nie tylko demokratycznej – legitymacji, która uprawniałaby ich do kompetentnego rządzenia. To bardzo ważne, żeby ludzie zrozumieli, że są nadzy i osamotnieni, że społeczeństwa zostały zniszczone, że przyszłość znajduje się w ich rękach, chociaż nikt nie wie, co to jest za przyszłość. Nie ma sensu mówić o jakiejś europejskiej przyszłości.

Europejska przyszłość może być przyszłością greckiej biedy, bułgarskich niepokojów, przyszłością czegoś, o czym nie mamy prawa zapomnieć. Na granicach UE giną tysiące ludzi z Afryki. Pewnego dnia ktoś postawi kwestię potężnych zbrodni, europejskich zbrodni przeciwko człowieczeństwu. I to pewnego dnia wyjdzie na jaw. I wtedy przyjdzie nam zapytać samych siebie czy uczestniczyliśmy w tych zbrodniach, czy nie, czy wiedzieliśmy o nich?

Coś się dzieje i coś się rusza, coś dotyka zamknięty narodowy horyzont. W tym sensie z radością witam te procesy i jestem nimi zaskoczony. Nie tylko byłem kompletnie zaskoczony poziomem rozgarnięcia i zdecydowania tych studentów, mówiących „NIE”, powstających i artykułujących swoją niezgodę na aktualną politykę, ale i zdolnością zwykłych ludzi, żeby się zgodnie włączyć w protest. To obiecujące nie tylko dla tego obszaru. Podobnie jest również na ulicach Lublany i Sofii.

Czy nie obawia się Pan, że to niezadowolenie mogłaby wykorzystać skrajna prawica? Mówię teraz o obiektywnym obrazie tego, co dzieje się w państwach regionu. Słucham Pana argumentów i intelektualnie jest to krytyka dokonywana z pozycji człowieka o lewicowych poglądach, ale ona się całkowicie zgadza z krytyką, którą w Serbii uprawiają obecnie najsztywniejsze prawicowe opcje.

Chce Pani powiedzieć, że jestem faszystą?

W żadnym wypadku. Jedynie pytam, jak Pan rozumie tę kontradykcję? Eurosceptycyzm to dziś w Serbii polityczna opcja skrajnej prawicy.

To, o czym mówię, to nie jest eurosceptycyzm. Co znaczy być sceptycznym? Że ktoś wątpi w Europę? Co znaczy wątpić? Wątpić w ten projekt. To samo w sobie nie jest żadnym motywem politycznym. Eurosceptycyzm może zawierać w sobie ideę suwerenności narodowej, ideę sprawiedliwości społecznej, jakąkolwiek z tych idei, ale sam w sobie nie istnieje jako odrębna polityczna opcja, która jest lewa czy prawa. Jedyne co można byłoby powiedzieć, to, że elita, która opowiada się za Europą – a istnieje i ta, która jest przeciwko – odczuwa ten sceptycyzm jako opór. Ona go odczuwa jako opór przeciwko klasycznym, neoliberalnym transformacjom.

To znaczy, że kiedy nasze elity mówią, że jeśli chcemy zostać członkiem Europy, współczesnego świata, to musimy na naszym obszarze obniżyć cenę pracy albo ułatwić przedsiębiorcom i obcemu kapitałowi wejście z inwestycjami, a Pani odpowiada na to – ale zaraz, ja jestem przeciwko ograniczaniu praw pracowników, jestem przeciwna dalszemu niszczeniu państwa socjalnego – to wtedy ktoś mówi, że jest Pani eurosceptyczką. Rozumie Pani?
To nie jest kwestia tego, czy jesteśmy za czy przeciw UE. Europa nie istnieje. Bułgaria to Europa. Grecja to Europa. Nie istnieje Europa jako jakiś ideał, żeby ktoś mógł być sceptyczny wobec Europy.

Czy zatem, patrząc z tej perspektywy, nie jest zaskoczeniem, że największymi zwolennikami Europy są Serbowie, nosiciele wojennej, nacjonalistycznej ideologii w latach 90.?

Tak, europeizacja, w sensie wejścia do UE, oznacza chyba domknięcie procesu tranzycji. To jest, jak sądzę, racjonalne wyjaśnienie. Jeśli elita widzi w tym szansę na swoje przeżycie i pozostanie przy władzy, to dlaczego nie? Jeśli elita widzi szansę na pozostanie przy władzy w jakiejś innej opcji, wtedy za tą opcją będzie się opowiadać.

Posługując się realnie istniejącymi możliwościami, elita nie jest już w stanie uzasadnić swojej elitarnej pozycji władzy. Zatem bez współdziałania nie tylko z Europą, ale i światowym kapitałem i Międzynarodowym Funduszem Walutowym w ogóle nie jest w stanie rządzić. A skoro nie jest w stanie rządzić, to całkowicie normalne jest, że odwoła się do tych europejskich sił.

To całkowicie jasne. Co jednak nie jest jasne, to pytanie dlaczego korzystamy z pojęcia Europy jako jakiejś utopii, jakiegoś ideału. Ten ideał dawno upadł. Europa to coś całkowicie realnego. A na marginesie, wiele tych międzynarodowych instytucji, to wcale nie są instytucje europejskie. MFW nie jest europejską instytucją.

Czy istnieje odpowiedź na dzisiejszy kryzys kapitalizmu? Czy istnieją nowe idee? Co się dzieje ze współczesną lewicą? Jak w tym sensie wyjaśnić, że wrócił Pan do Manifestu komunistycznego? Przed kilkoma laty przygotował Pan jego nowe wydanie. Czy w ten sposób chciał Pan coś powiedzieć? Jeśli tak, to co?

To było przed piętnastoma, szesnastoma laty, w pewnym całkowicie innym, klimacie. To było dawno. To było zanim zdarzył się wielki kryzys finansowy 2008 roku, kiedy wszyscy nagle zaczęli ponownie czytać Manifest komunistyczny, bo była w nim mowa o kryzysie kapitalizmu. Dlatego nie uważam, żeby to było coś szczególnego. To była próba sprowokowania ludzi, odwrócenia ich uwagi od tematów dominujących w dyskursie publicznym. Chciałem, żeby ludzie postarali się zrozumieć, że istnieje polityka, która ma związek z ekonomią, z kapitałem. Obecnie stają się tego coraz bardziej świadomi, oczywiście piętnaście lat później.

Nie uważam, żeby to była jakaś pionierska praca, poza tym, nie odniosła ona sukcesu. Masy nie wyszły na ulice i nie zbuntowały się przeciwko prywatyzacji, ale jednak to przedsięwzięcie dało początek bardzo ciekawym projektom kulturalnym i artystycznym. Zatem miało jakiś swój sens.

Nie myślę, żeby istniała jakaś lewicowa alternatywa w postaci imienia konkretnego filozofa albo jakiejś wartej wspomnienia teorii, tak żebym mógł teraz powiedzieć – proszę, istnieje taka idea i należy ją wprowadzić w życie i wtedy wszystkim nam będzie się żyło lepiej. Myślę, ze właśnie te protesty – w zupełnie realnej, konkretnej, praktycznej sytuacji politycznej – generują wolę, idee i samą polityczną siłę artykułującą określony stosunek do przyszłości.

Dziś wielkim znakiem zapytania jest już nie tyle ponowoczesność, ale wręcz poponowoczesność. W czasach, kiedy kategorie przyszłości i rozwoju nie odgrywają już swojej dawnej roli, nie możemy mówić o przyszłości w sposób, w jaki mówiliśmy o niej przed trzydziestoma czy czterdziestoma laty. Są to zatem wielkie dylematy. Gdzieś tam za przedstawiciela lewicy uważany jest na przykład Chavez, który broni państwa narodowo-socjalistycznego. Gdzie indziej lewicą są ci, którzy sprzeciwiają się państwu narodowemu. To bardzo złożona kwestia.

Czy to jest ten ideologiczny patchwork, o którym Pan często mówi?

Niewykluczone, że można tu mówić o ideologicznym patchworku. W każdym razie zmieniła się rola i format tego, czym kiedyś była ideologia. Dzisiaj to wszystko jest bardzo, bardzo dynamiczne. Co ważne, ta dynamika, ten rodzaj patchworku nie jest niczym nowym, ale dopiero ze świadomością tego, co dzieje się dzisiaj, możemy zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się w naszej przeszłości. Wszyscy mówimy o komunizmie, przez który przeszliśmy, ale w ogóle nie rozumiemy dynamiki tego historycznego procesu biegnącego od rewolucji bolszewickiej do lat 90.

Dzisiaj w Chorwacji, kiedy się kościół katolicki opowiada za rodziną, kiedy się buntuje przeciwko prezerwatywom, małżeństwom jednopłciowym i homoseksualizmowi, wydaje się, jakby walczył z komunizmem. To ma pewien sens, ponieważ w 1917 roku, gdy bolszewicy doszli do władzy, znieśli ograniczenia wymierzone przeciwko homoseksualistom, wyzwolili kobiety, przyznali im prawa, nawet homoseksualistom i transseksualistom przyznali prawa. Mówili o obumieraniu rodziny jako o socjalistycznym projekcie.

Jednak na początku lat 30. Stalin zakazał aborcji, zaczął karać homoseksualistów. W ten sposób, kiedy dzisiaj kościół katolicki broni swoich tez, w istocie jest on także w konwergencji z pewnym fragmentem komunistycznej historii. Punktem wyjścia do analizy tego, co się obecnie u nas dzieje można uczynić zupełnie inny sposób myślenia o przeszłości – taki, który uwzględnia całą jej dynamikę i polityczną niepewność samego rozwoju historycznego. Ostatecznie to właśnie on doprowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy. Część tego rozwoju stanowiła historia komunizmu. Ona nie istnieje jako jedno, kompaktowe doświadczenie.
W tym sensie trudno jest stwierdzić, że komunizm to jakaś lewicowa opcja. Bo niby czyj komunizm? Komunizm Stalina? Neoliberalny komunizm dzisiejszych Chin? Jaki komunizm? Z historycznego punktu widzenia jest to obszar na tyle zróżnicowany i pełen dynamiki, że takie słowa nie mają tu większego znaczenia.