Źródło: archiwalny numer magazynu “Zdravo”
Autor: Petar Janjatović
Data publikacji wywiadu: 05/1976
Przekład: oh/2021
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu
Kontekst, bio – tym razem niczego takiego nie będzie. Poniższy tekst jest lekką opowieścią młodego Belgradczyka o jego przygodach z autostopem w latach 70. Wszystko to w niemożliwie smacznej posypce z socjalizmu dla zbuntowanej młodzieży. Palce lizać w te pandemiczne czasy! 🙂
Link do dedykowanego wpisu na Fb
Niektórzy z nas nigdy nie wyjadą w podróż swoich marzeń. Być może z powodu rodziców, pieniędzy albo własnego braku przedsiębiorczości. Inni zaś podróżują z wielkim sukcesem. Takim obieżyświatem jest Ivan Pavićević, dwudziestoletni student z Belgradu. Od szesnastego roku życia do dzisiaj autostopem przejechał Francję, Szwajcarię, Polskę, Czechosłowację, Austrię, Grecję…
DLACZEGO WALIZKA ZAMIAST PLECAKA
W okolicach 20 lipca, po przekroczeniu jugosłowiańskiej i francuskiej granicy, ruszyłem do Włoch. W kieszeni miałem około dwustu tysięcy starych dinarów. Połowę z tego zarobiłem (taszczyliśmy jakieś dywany w Stowarzyszeniu Studentów), a połowę dostałem od rodziców.
Moim bagażem była mała walizka. Ktoś pewnie zapyta, dlaczego nie plecak, jak to zwykle bywa. Jednak walizka to część mojej taktyki. Autostopowicz z walizką to niezwyczajna i po prostu elegancka figura, daje wrażenie porządku i ludzie częściej się przed nim zatrzymują. Wierzę, że to właśnie z powodu walizki miałem szczęście w podróży.
I tak ruszyłem do Włoch – kraju, który mnie od zawsze fascynował. Moje przygotowania trwały miesiącami, uczyłem się włoskiego samodzielnie i z pomocą mojego brata Zorana. Pragnąłem poznać mieszkańców tego kraju, szczególnie młodych, i dowiedzieć się jak żyją. Interesował mnie ich sposób myślenia, ciekawiło, co wiedzą o nas, co myślą o Jugosławii…
Podróżując, poznałem między innymi grupę młodych chłopaków z Hiszpanii – kiedy dowiedzieli się, że przyjechałem z Jugosławii, zasypali mnie pytaniami. Pytali o wszystko i byli zdumieni, kiedy im powiedziałem, że i my mamy sklepy samoobsługowe, samochody zagranicznych marek, dyskoteki, że i u nas młodzi mężczyźni mogą nosić długie włosy. Nie mieli o nas pojęcia i moje opowieści budziły w nich kolektywne zdziwienie.
Poznałem też jedną młodą Amerykankę, która była w trakcie prawdziwej włóczęgi. Jeździła bez prawdziwego celu, trochę tu, trochę tam. Przez chwilę podróżowaliśmy razem, po czym powiedzieliśmy sobie „ciao!”. Ona wybrała Izrael, a ja Sycylię. Było mi przykro, że nigdy więcej już jej nie zobaczę.
SŁYSZAŁEM, ŻE PRZEBYWA TU ENRICO BERLINGUER, SEKRETARZ KOMUNISTYCZNEJ PARTII WŁOCH…
Dotarłem na Sycylię, o której wiedziałem niewiele. Na świecie kojarzy się ona wyłącznie z mitami i etykietą mafii i krwawej zemsty. A w istocie jest tam i coś jeszcze.
Stałem na drodze z wyciągniętym kciukiem, kiedy obok mnie zatrzymała się rozklekotana ciężarówka, po której biegały kury. Kierowca, Mario, przyjął mnie do kabiny. Bardzo ładne z jego strony było to, co on sam uważał za zupełnie normalne – żeby dodatkowo zabrać mnie do swojego domu na obiad. W ten sposób poznałem jego liczną rodzinę i dostałem zaproszenie do przenocowania na miejscu. Uraziłbym mojego gospodarza, gdybym odmówił.
Z Sycylii przerzuciłem się na Sardynię. Tu zdecydowałem się na coś, co by mi w normalnych okolicznościach z pewnością w ogóle nie przyszło do głowy. Słyszałem, że przebywa tu Enrico Berlinguer, sekretarz Komunistycznej Partii Włoch i zdecydowałem, że go odwiedzę!
Słyszałem o nim już wcześniej i sporo wiedziałem z naszej prasy. Pisano, że jest najbardziej szarmanckim wśród włoskich polityków (przeprowadzona niedawno ankieta potwierdziła, że Berlinguer to najbardziej popularny obecnie polityk we Włoszech). Miałem ze sobą jego książkę Jedność narodów ratunkiem dla Włoch. Czytałem ją w drodze, trudząc się, by czym lepiej zrozumieć jego politykę.
Z książki dowiedziałem się, że Berlinguer pochodzi z jednej z najbogatszych sardyńskich rodzin, że jego ojciec był wielkim socjalistą i przeciwnikiem faszyzmu. Syn poszedł w ślady ojca, był sekretarzem organizacji młodzieżowej, potem przewodniczącym Światowej Organizacji Demokratycznej. Wizję swojej polityki zademonstrował w praktyczny sposób, przekazując Partii odziedziczoną przez siebie wyspę znajdującą się w pobliżu Sardynii. Wiedziałem, że Berlinguer urodził się w okolicy i że tu właśnie spędza lato. I tak zdecydowałem, że go odszukam i poznam.
Po dłuższych poszukiwaniach, znalazłem jego dom. Wprawdzie napotkani carabinieri nie wierzyli, że Brlinguer mnie przyjmie i moje starania trochę ich rozśmieszyły. Jednak zadzwoniłem do drzwi i po chwili stanęła w nich gosposia polityka.
– Dove Enrico? – spytałem.
Natychmiast się pojawił. W rozpiętej koszuli, bosy, w znoszonych spodniach. Wyglądał na dużo młodszego niż jego pięćdziesiąt trzy lata. Przedstawiłem się i powiedziałem, że podróżuję po Włoszech, ponieważ pragnę poznać kraj. Ucieszył się, kiedy to usłyszał, zaprosił mnie do środka i okazał się być wspaniałym gospodarzem. Zasypał mnie lokalnymi specjałami i winem. To było najlepsze wino, jakie kiedykolwiek smakowałem. Melem!
– Mów mi na TY – zaproponował. – To u nas, komunistów, zwyczaj.
To mi się spodobało.
– Dlaczego podróżujesz autostopem? Dlaczego przyjechałeś właśnie na Sardynię? Co studiujesz? Jak żyją twoi rówieśnicy?
Zadawał mi coraz więcej pytań i zauważyłem, że dobrze zna nasz kraj. O polityce jednak rozmawialiśmy niewiele – to był jego pierwszy dzień urlopu i miał jej chyba powyżej uszu.
Enrico i jego kompani zabrali mnie po południu żaglówką na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, a wieczorem na jego podwórku zebrali się okoliczni wieśniacy, którzy przyszli na kieliszek wina. Enrico rozmawiał z nimi o żniwach, rzadkich deszczach i upale. Staruszka, która siedziała niedaleko mnie stale powtarzała:
– Widzicie, ten nasz Enrico to zupełnie zwyczajny człowiek.
Przyszedł czas rozstania. Enrico zapisał mi w książce dedykację: „Przyjacielowi Ivanowi Pavićeviciowi, 12 sierpnia 1975 rok” i podpisał się. Jego życzenia noworoczne były dowodem, że o mnie nie zapomniał.
ZATRZYMYWAŁY MI SIĘ DO RÓŻNE AUTA
Po wizycie na Sycylii i Sardynii włóczyłem się jeszcze przez jakiś czas. Lokalni mieszkańcy uczyli mnie jeść kaktusy, które na tamtejszych targach sprzedaje się jak owoce. Na początku nie wychodziło mi to najlepiej, miałem usta pełne igiełek…
W drodze powrotnej zatrzymywały się przede mną skutery, motocykle, raz podwiózł mnie traktor pełen pomidorów – trzymałem się ich kurczowo, żeby nie wypaść. Stawały wszelkiego rodzaju maszyny: ciężarówki pełne owiec, ogromne amerykańskie auta, raz nawet zatrzymał się pusty autobus – byłem jego jedynym pasażerem. Wiózł mnie również jeden interesujący chłopak, którego przemyślenia bardzo mi się spodobały. Było mi przykro rozstać się z nim, dlatego powiedziałem:
– Żegnaj, kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy.
Odpowiedział:
– Zgodnie z naszym przysłowiem „tylko góry nigdy się ze sobą nie spotkają”. Dlatego zamiast pożegnania, powiedzmy sobie „do widzenia”.
Tak się rozeszliśmy, a ja kontynuowałem podróż. Po kilku dniach zobaczyłem, jak myślicie, kogo? Tę samą Amerykankę, z którą rozstałem się jeszcze na północy Włoch! Zmieniła plany, na pchlim targu kupiła rower i ruszyła sprawdzić, jak wyglądają miejsca, w które wcześniej ja sam się skierowałem.
Tym razem, rozstając się z nią, powiedziałem:
– Jeszcze się spotkamy, Mario!
DLACZEGO PODRÓŻUJĘ AUTOSTOPEM?
Wolność podejmowania decyzji, niezależność, czas, kiedy należysz tylko do siebie, jesteś wolny od wszystkich nacisków – to jest to, co mnie ciągnie do takich podróży. To prawda, że autostop związany jest z problemami i wyrzeczeniami. Są głodne dni, dni wielkich upałów, lodowate noce, ciężkie chwile samotności. Ale mam poczucie, że z tego wszystkiego wychodzę zawsze większy i silniejszy.
Zachowuję w sobie miłość i wdzięczność dla tych, którzy zatrzymywali się i pomagali mi. Całe to doświadczenie napełnia mnie jakimś optymizmem i pragnieniem odwzajemnienia się, pomocy innym. To rozbija na małe kawałki te nawarstwiające się we mnie przez rok pokłady egoizmu. Zachwycam się na przykład tym sprzedawcą w Neapolu, który wcisnął mi pizzę, mimo że nie miałem dość pieniędzy, żeby za nią zapłacić.
– Un altra volta – powiedział, choć wiedział, że ten „inny raz” nigdy nie nastąpi.
Pamiętam też niepoprawnego autostopowicza Slavka z Voždova, którego poznałem na skrzyżowaniu niedaleko Genewy. Wypełniał go ten wieczny optymizm i cały ranek częstował mnie chlebem i owocami, które wyciągał ze swojego bezdennego plecaka. Jestem szczęśliwy, że przeżyłem to wszystko, że wszyscy ci ludzie żyją teraz we mnie i dlatego żegnałem się z nimi słowami:
– Do zobaczenia w Jugosławii!
DLACZEGO SAM?
Ludzie często pytają, dlaczego niemal w każdą podróż wyruszam w pojedynkę. Właśnie dlatego, żeby zdobyć przyjaciół. Bo, kiedy człowiek jest sam, dużo łatwiej przychodzi mu poznawanie nowych ludzi. Kiedy podróżujesz z kimś, potrzeba posiadania towarzystwa jest zaspokojona i jest mało powodów, żeby poznawać nowych ludzi. A moim najważniejszym pragnieniem było spotkać jak najwięcej osób, jak najwięcej zobaczyć i usłyszeć.