Źródło: Yugopapir, oryginalnie tekst pojawił się w magazynie “OKO”
Autor: Mladen Pavković
Data publikacji oryginału: 09/1987
Przekład: oh/2018
Uwagi w [kwadratowych nawiasach] dodano w tłumaczeniu
Powiązane teksty na stronie: Pracownia Pekić (wywiad z Ljiljaną Pekić, 2015)
Borislav Pekić (ur. 1930, zm. 1992) był pisarzem, wcześniej również scenarzystą filmowym. To jeden z najważniejszych twórców i myślicieli byłej Jugosławii. Urodzony w Podgoricy, w wieku 15 lat zamieszkał z rodziną w Belgradzie; wiele lat spędził na emigracji w Londynie, gdzie zmarł. Działacz polityczny.
Znany belgradzki pisarz Borislav Pekić, który większą część roku spędza w Londynie, przyjął niedawno jeszcze jeden niezwykle ważny dowód uznania – Nagrodę im. Njegoša. Pekić otrzymał ją za powieść Zlatno runo [Złote runo], którą wspiął się na szczyty nie tylko jugosłowiańskiej, ale i europejskiej literatury. 3200-stronicowa powieść to z pewnością najobszerniejsze dzieło naszej literatury. Przed Pekiciem Nagrodę Njegoša zdobyli: Mihajlo Lalić, Meša Selimović, Miroslav Krleža, Branko Ćopić, Blaže Koneski, Oskar Davičo, Josip Vidmar i Desanka Maksimović.
Ten wspaniały pisarz pojawił się w naszej literaturze relatywnie późno – w swoim trzydziestym piątym roku życia.
Wśród najważniejszych dzieł Pekicia wymienić należy powieści: Czas cudów, Wędrówka Arsenjega Njegovana, Odbrana i poslednji dani [Obrona i ostatnie dni], Zlatno runo, Besnilo [Wścieklizna] i inne. Poza powieściami Pekić napisał również liczne przedstawienia telewizyjne i słuchowiska radiowe.
MLADEN PAVKOVIĆ: Urodził się Pan w Podgoricy (Titogradzie), mieszkał w Belgradzie, a teraz przebywa Pan w Londynie. Wiele osób, w tym ja, zastanawia się dlaczego wybrał Pan właśnie Londyn oraz jak się Panu tam żyje i pracuje?
BORISLAV PEKIĆ: Ani jednego z tych miast nie wybrałem sam. Wszystkie moje wędrówki spowodowane były okolicznościami niezależnymi od mojej woli i odbyły się bez jej decydującego wpływu. Miasto urodzenia wybrała służba mojego ojca, który był wysokim urzędnikiem państwowym w Królestwie Jugosławii. Po 1944 roku znaleźliśmy się w Belgradzie, również z powodu tej służby – znowu wysokiej, choć nieco pozornej – w Republice. Londyn z kolei wybrała służba mojej żony, która jest architektką, więc i tu nie miałem wiele do powiedzenia. Przy czym sama decyzja o wyjeździe z kraju podjęta została głównie przeze mnie. Była mi potrzebna samotność. I to jej specjalny rodzaj – ten, o którym Nietzsche w Tako rzecze Zaratustra pisze jako o ojczyźnie („O samotności! Ojczyzno ty moja, samotności!”) [tłum. Wacław Berent]. W Belgradzie w żaden sposób nie mogłem jej osiągnąć.
Jestem człowiekiem o mieszczańskich nawykach, potrzebach oraz o mieszczańskim umiłowaniu wygód, więc opcja wyjazdu w tę naszą dziką przyrodę również mi nie odpowiadała, tym bardziej, że nie sądzę, aby i tam człowiek mógł oczekiwać, że zostawią go w spokoju. (Rzecz w tym, że my jesteśmy zawsze tak diabelnie zaniepokojeni jeden o drugiego.)
Na obczyźnie samotność to naturalny stan rzeczy. Nikt się tam o takich jak ja nie martwi – ani w złym, ani w dobrym sensie. Póki nie złamię prawa, nie istnieję, jestem nie-istnieniem.
No i teraz, jak mi się żyje w Anglii? Tak jak sam wybrałem. Anglicy, ze swoim zmysłem do eufemistycznych kompromisów, powiedzieliby fair.
Odkąd w zeszłym roku spędziłem w ojczyźnie pięć miesięcy, w Anglii żyje mi się nawet jeszcze lepiej. Sam już nie jestem pewien, gdzie tak naprawdę jest obczyzna. I czym miałaby ona być. To przestrzeń w sensie geograficznym czy emocjonalnym? To jest coś wrodzonego czy może wynik późniejszego warunkowania? Bo mi się przez cały czas wydawało jakbym z jednej obczyzny przyjechał do drugiej.
Ale to jest, zdaje się, standardowa spowiedź każdego powracającego emigranta. Pytanie tylko, czy to jest trwałe wrażenie, czy może minie po chwili. Bo jeśli jest trwałe, to źle mi to wróży. Za poszukiwania samotności zapłacę drożej niż myślałem. Ale niezależnie od ceny, wierzę, że było warto.
Nie mam tu na myśli wyłącznie moich książek, choć i one są wynikiem pewnego innego sposobu patrzenia na życie, do którego nie doszedłbym bez tego dobrowolnego wygnania. Bo książki nie powstają z jakiegoś mojego spontanicznego, artystycznego doświadczania rzeczywistości, o którym więcej niż ja zwykli wiedzieć krytycy literaccy – one są prawdziwym wskaźnikiem stanu mojej wiedzy o świecie. W pierwszej kolejności stanowią wypadkową mojego myślenia, dopiero później, być może, jakichś uczuć. Biorę tu zatem pod uwagę wszystko, co dotyczy mnie osobiście oraz co dotyczy mojego życia. Następuje proces zmiany i nie jest jeszcze możliwe określić do czego ona doprowadzi.
„Bieżący” sukces
Czy często brakuje Panu Jugosławii?
Tak, kiedy jestem poza jej granicami. W zasadzie to, czego mi brakuje, to nie jest Jugosławia. Uważam, że człowiekowi nigdy nie brakuje czegoś równie abstrakcyjnego, nieokreślonego i nieograniczonego jak jakiś kraj, nawet kiedy jest to ojczyzna. Zawsze chodzi o rzeczy namacalne, czasami nawet trywialne. Rzeczy, które tylko dla tej konkretnej osoby mają jakieś znaczenie. Mi szczególnie brakuje któregoś z moich przyjaciół. Nigdy jednak wszystkich razem, tak, żebym mógł powiedzieć „brakuje mi moich przyjaciół”. Zawsze tęsknię tylko za którymś z nich. Zatem nie chodzi o przyjaźń w ogóle, ale o jednego czy drugiego z przyjaciół, nigdy tego samego.
To tak, jakby Pan, zgodnie ze swoim nastrojem, wybierał muzykę. Raz potrzebuje Pan posłuchać Mozarta, kiedy indziej Beethovena. Jeden drugiego nie zastąpi. Tak samo jeden przyjaciel nie zastąpi drugiego.
Brakuje mi również pewnego charakterystycznego, związanego z Belgradem doświadczenia, które ciężko byłoby zastąpić podobnym doświadczeniem w jakimkolwiek innym mieście. Powiedzmy, siedzenie w kawiarni na Sawie w czasie letniego zachodu słońca. Tutaj takich kawiarni nie ma, a nawet gdyby były, to nie ma słońca. A i gdyby było, to nie miałoby znaczenia. Nie byłoby tak samo, jeśli pan rozumie, co chcę powiedzieć. Pewne doświadczenia powtórzyć się mogą tylko tam, gdzie zdarzyły się po raz pierwszy.
Na pewno brakuje mi – z atawistycznych powodów – jakiejś rozcieńczonej wolność, która u nas jest możliwa, a tu pozostaje nie do pomyślenia. I w Londynie oczywiście mogę rzucić niedopałek na chodnik, ale nie będę się przy tym czuł równie dobrze i naturalnie co w Belgradzie. W każdym razie obejrzę się chociaż, czy nikt mnie nie widział.
Ale, żeby nie wprowadzić Pana w błąd, muszę przyznać, że w Belgradzie mija mi cała za nim tęsknota. Nie powiedziałbym, że tęsknię wtedy za Londynem, ale myślę o nim. Jednocześnie nie wiem, dlaczego tak się dzieje i jest mi przykro, że tak się dzieje.
Nie powiem niczego oryginalnego, stwierdzając, że dzisiejszy Belgrad jest zupełnie inny niż ten z moich wspomnień – inny i trochę obcy. Nie będzie też niczym oryginalnym, kiedy powiem, że to jest ogólne doświadczenie starzejących się ludzi. Wtedy człowiekowi zaczyna się wydawać, że kiedyś wszystko było jakoś lepsze. Może to prawda, kto wie? I my sami też pewnie byliśmy lepsi.
Do literatury wszedł Pan, powiedziałbym, dość późno: w 1965 roku ukazał się Czas cudów i od tej pory jakby obudził się w Panu wulkan. Pana książki powstają, jakby schodziły z taśmy produkcyjnej. Czym była dla Pana ta pierwsza książka?
Przede wszystkim, wyjaśnijmy jedną rzecz, która dla większości naszych ludzi nie jest jasna. Literaturę rozumie się często jako hobby dostępne pewnym utalentowanym osobom, które dodatkowo muszą jeszcze dysponować odpowiednią ilością wolnego czasu, aby móc się temu hobby poświęcać. To bynajmniej nie jest równoznaczne z brakiem zatrudnienia – raczej wiąże się z wykonywaniem takiej pracy, która pozostawia piszącemu pewną swobodę czasową. Niestety, zważywszy na fakt, że u nas z literatury ciężko jest żyć, to tak właśnie wygląda sytuacja. Większość pisarzy jest gdzieś zatrudniona. I to naprawdę ogranicza czas, który można byłoby poświęcić na pisanie. (Czym innym jest potrzeba pozaliterackiego prestiżu, która także odgrywa pewną rolę.) Zatem ponieważ pisze się mało, zarabia się na tym nie dość dobrze, a ponieważ robi się i inne rzeczy, to na pisanie nie wystarcza czasu. I tak zamyka się zaklęty krąg.
Ja nie jestem nigdzie zatrudniony, zawodowo zajmuję się pisaniem, więc to naturalne, że wydaję więcej książek niż ktoś, kto literaturze poświęca tylko połowę swojego czasu i mózgu.
Ile dla mnie znaczyła pierwsza książka?
Cóż, niedużo. Wydając ją miałem trzydzieści pięć lat, a to jest wiek, w którym pierwsze sukcesy już człowieka nie ekscytują. Musiałyby przyjść dużo wcześniej, żeby pozostawić jakiś szczególny ślad.
Nie przeczę, odczuwałem pewną satysfakcję wynikającą zarówno z próżności, jak i jakiegoś poczucia zemsty, ponieważ mój życiorys jednostki politycznie niepożądanej, takiego sukcesu nie zapowiadał.
Niestety, nie było w tym wszystkim wielokrotnie opisywanego tryumfalnego poczucia, które ubarwia początki kariery osób młodych. Kiedy Panu w trzydziestym piątym roku życia mówią, że dobrze pan pisze, to jest coś zupełnie innego niż kiedy to mówią, gdy ma się lat dwadzieścia.
Byłoby czymś złym i niewłaściwym w trzydziestym piątym roku życia nadal pisać jak początkujący. Bo w takim wypadku, kiedy w ogóle człowiek miałby zacząć dobrze pisać?
Poza tym, ja już wtedy dość długo pracowałem przy filmach, miałem na tym polu sukcesy – na podstawie mojego pierwszego, napisanego jeszcze pod pseudonimem, scenariusza powstał film, który reprezentował nas w Cannes. Wiedziałem zatem jak mało znaczy tzw. sukces, wiedziałem, że często rządzi nim przypadek albo stoi za nim czyjaś ingerencja i że nawet kiedy jest zasłużony, to i tak pozostaje bardzo krótkotrwały. Wiedziałem też, ile wysiłku trzeba włożyć w to, by go zachować i utrwalić. Wysiłku, który w dużej mierze nie jest wysiłkiem artystycznym.
Już wtedy wiedziałem, że światło nie jest warte świeczki. Żebyśmy rzeczywiście mogli cieszyć się takim światłem, świeca musi zawsze mocno płonąć. Bo dla pisarza, podobnie jak choćby dla operowej primadonny, dawny sukces, niezależnie od tego jak wielki, niewiele znaczy. Zawsze ważny jest tylko ten bieżący.
Powód dla Wyspy
Czy Pańska droga do literatury różniła się od dróg innych pisarzy?
To jasne. (Może tylko z wyjątkiem Dragoslava Mihajlovicia, który z podobnych do mnie powodów swoją pierwszą książkę wydał również, mając trzydzieści pięć lat.) Dlatego publikując Czas cudów, nie mogłem doświadczyć tej czystej satysfakcji, która zostaje jako jedno z najpiękniejszych wspomnień w karierze.
W to wszystko wmieszało się pewne poczucie niższego rodzaju, o którym już wspominałem. Mianowicie, przeszedłem przez okres wieloletniego ciężkiego więzienia, po którym przyszedł pewien czas, kiedy pozbawiony byłem praw obywatelskich, wśród nich również prawa do wystąpień publicznych; żyłem bez przywilejów, które wiążą się z członkostwem w partii, bez realnej perspektywy społecznej. W tym kontekście świadomość, że jednak mi się udało, że nie tylko wydałem książkę, ale jeszcze była to książka, którą krytyka bezwarunkowo pochwaliła, przyćmiła wszystkie zdrowsze odczucia. Przyćmiła i zrujnowała, oczywiście.
Muszę wyjaśnić coś jeszcze. Za każdym razem, kiedy wspominam o okresie mojego uwięzienia, obawiam się, żeby nikt nie pomyślał, że byłem na Nagiej Wyspie. Dlatego, mimo że Pan mnie o to nie pytał, z powodu tego mojego uwięzienia – którego opis rozpocząłem w książce Godine koje su pojeli skakavci [Lata, które zjadła szarańcza] (wyd. BIGZ, 1987) – muszę dodać dlaczego zostałem osądzony.
Znaczenie konfliktu z Infobiurem w 1948 roku i tragedia Nagiej Wyspy, mimo wszystkich możliwych tłumaczeń, które w mojej ocenie są całkowicie zbyteczne, nieco zamgliły historię tego czasu.
Dzisiaj uważa się, że wtedy zamykano jedynie zwolenników Infobiura, a to nie jest prawda. Obok opozycji znajdującej się po lewej stronie istniała też opozycja po prawej stronie. I ja właśnie do niej należałem. Nasz punkt zborny znajdował się w Sremskiej Mitrovicy. To przy okazji może pomóc w stworzeniu mądrzejszej definicji tzw. „obywatelskiej prawicy” – mądrzejszej niż ta, która jest u nas w modzie, a zgodnie z którą zasadna doktryna polityczna – choćby i uważano ją za wsteczną – całkowicie niesłusznie tworzy społeczeństwo pewnej dewiacji, jaką jest szowinizm.
Czy wierzy Pan krytykom?
Jak i większość pisarzy, bardziej skłonny jestem wierzyć, kiedy mnie chwalą niż, kiedy ganią. Ale osobiście jestem też bardzo rozczarowany pochwałami za coś, czego wcale nie napisałem, a co oni jednak w utworze dostrzegli. Jest to przypadek częstszy niż mogło by się wydawać.
Z czasem, kiedy się zyska pewną renomę, krytycy zaczynają podchodzić do pisarza z rodzajem – pełnej wyrozumiałości – ostrożności. Krótko mówiąc, zaczyna się patrzenie przez palce: umiarkowany sukces staje się wielkim sukcesem, a porażka zamienia się w umiarkowany sukces. W zasadzie w którymś momencie już nie można nie odnieść sukcesu. Nie śmie się nie odnieść sukcesu. I nawet kiedy się komuś obiektywnie uda, to krytyka na to nie pozwala. Nie ma zgody na powrót do szczęśliwych początków, kiedy można było z pisarzem robić co się chciało, a i pisarz miał wolność robienia, co mu się podobało. Wkrótce człowiek zaczyna się czuć jak nieboszczyk i powoli poznaje sens łacińskiej maksymy, że się o zmarłych źle się nie mówi. A to, proszę mi wierzyć, naprawdę nie jest przyjemne uczucie.
Którą książkę uważa Pan za swoją najlepszą? I który dramat? Oraz, gdyby miał Pan taką możliwość, czy któryś ze swoich utworów napisałby Pan ponownie?
W moim odczuciu najlepszym z moich dotychczasowych dzieł jest bez wątpienia Zlatno runo. Na polu eseistyki wybrałbym najprawdopodobniej Godine koje su pojeli skakavci, a jeśli chodzi o dramaturgię to – mam nadzieję – najlepsza będzie Nova Heloiza, którą właśnie piszę.
Mój gust się jednak różni od gustu publiczności. Ta preferuje Besnilo, które w ciągu kilku lat wznawiane było trzykrotnie i sprzedało się w łącznej liczbie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Łącznie wszystkie siedem tomów powieści Zlatno runo z trudnością osiągnęło pułap dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Nie wliczam w to dzieł wybranych, z którymi liczba ta wzrosłaby do dwudziestu pięciu tysięcy.
Może się tak zdarzyć, że i Godine koje su pojeli skakavci będą czytane. Ludzie kochają wspomnienia, szczególnie, kiedy nie są przyjemne. Choć w tym sensie może jednak rozczaruję najżarliwszych miłośników tragedii: w czasach mojego uwięzienia znacznie więcej było raczej tego, co Kundera nazwał „nieznośną lekkością bytu”, a co ja mógłbym określić jako „jego znośniejszy ciężar”.
A jeśli chodzi o pisanie na nowo starych utworów, to nigdy – poza jednym przypadkiem – o tym nie myślałem. Gdybym nie miał poczucia, że te dzieła są gotowe, że posiadają kształt, który bliski jest maksimum moich możliwości, to nie zdecydowałbym się na ich publikację. Oczywiście, że tu i tam coś bym poprawił, przestylizował, dodał albo odjął, ale jeśli w ten sposób miałaby powstać nowa książka, to by znaczyło, że tej pierwszej nie było warto pisać.
Mając na względzie to, że moje inspiracje przychodzą z wnętrza, z głębin poznawczych i emocjonalnych przemian, które we mnie zachodzą, to nie miałoby sensu demonstrowanie tego ładunku za pomocą starych tematów. A i byłoby to niemożliwe, ponieważ one się zawsze pojawiają ze swoim własnym, sobie tylko właściwym, nowym tematem.
Wyjątkiem, o którym wspomniałem, jest moja pierwsza książka Czas cudów, ale i tu nie będzie zmian w opublikowanym już tekście. W drugiej części książki pojawi się za to nowy fragment, ponieważ – jak już kilka razy mówiłem – powieść nie jest ukończona.
Ryzyko powołania
Co Pan myśli o sprawach, o których się u nas coraz częściej rozmawia, a które dotyczą sztuki – o wolności twórczej, cenzurze, tematach tabu itd.?
A co mogę myśleć? To przecież oczywiste. To naturalny sposób myślenia. Wszystko można byłoby sprowadzić do kilku słów odpowiedzi: wolność tworzenia musi być absolutna, cenzura w żadnym wypadku nie ma prawa istnieć, tematów tabu nie może być. Oczywiście, to nie jest jednak takie proste. Bo istnieją książki zabronione, z powodu których posyła się ludzi do więzienia, bo wolności tworzenia nie ma, za to istnieją cenzura i tematy tabu. Tylko że to nie jest wyłącznie kwestia sztuki. Prawo do swobodnego i nieograniczonego wyrazu artystycznego to subsydiarna część praw obywatelskich i ludzkich, które zdefiniowane zostały zarówno przez doświadczenia obywatelskie, jak i Konwencją Helsińską. I kiedy się tych praw nie szanuje, odpowiedzialność spada na tych, którzy są w pierwszej kolejności zobowiązani do ich ochrony.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę historyczne okoliczności rozwoju tzw. realnego socjalizmu, w którym żyjemy, rozumny człowiek, nie poświęcając zasad, musi oczywiście wykazać się pewną cierpliwością. Od ideologicznych przekłamań w sposobie patrzenia na sztukę, które marksizm przejął z oświeceniowego racjonalizmu i które zasadził na stalinowskim wariancie bolszewickiej praktyki, ciężko jest odejść – podobnie jak od każdych innych.
Przypomnijmy sobie, że i dzisiaj pewien wykład Krležy, który wolnomyślicielski był tylko w kontekście wówczas jeszcze bardziej zniewolonej rzeczywistości, a w swojej istocie pozostawał konserwatywny i na poziomie przekazywanych idei głęboko poniżej poziomu wolności artystycznej już osiągniętej w społeczeństwie obywatelskim; że taki wykład, który wcale nie wyrażał w pełni tego, co Krleža – prawdziwy i autentyczny – myślał o istnieniu sztuki, ogłasza się jakimś liberalnym punktem zwrotnym. Którym chyba nawet był. I choć, jak widać, nie żyjemy jeszcze w czasach pełnej wolności, to jednak ówczesne postulaty Krležy dziś brzmią śmiesznie.
I coś jeszcze. Wszystkie te przeszkody nie zatrzymają prawdziwej sztuki, choć mogą na krótką metę utrudniać życie. I sztuce, i jej twórcy. Ale to już odwieczna historia, która jest składową ryzyka powołania. Kto nie jest gotów zapłacić tej ceny, nie powinien się temu powołaniu poświęcać.
Co stanowiło dla Pana kiedyś największe rozczarowanie, a co rozczarowuje Pana dziś?
To się nie zmienia. Ponieważ nic nie staje się lepsze, rozczarowania pozostają te same. Tylko jakoś mniejsze, słabsze, łatwiejsze do zniesienia. Człowiek jakoś przywyka do tego, jak się sprawy mają. Musi przywyknąć. Nic innego mu nie zostaje. Albo wyciągnąć konsekwencje, na co ja osobiście nie jestem gotów. Przynajmniej jeszcze nie.
Coś się jednak, w tych stale obecnych pesymistycznych motywach mojego stosunku do świata zmieniło. Kiedyś mnie z zasady rozczarowywali inni. Dzisiaj najczęściej sam jestem przedmiotem własnego rozczarowania. Może już, jak mówiłem, do tych prawdziwych rozczarowań przywykłem, a do tych, które sam sobie organizuję, dzięki duchownej arogancji, jeszcze nie. Jeszcze czegoś od siebie oczekuję – czegoś, czego od innych dawno oczekiwać przestałem.
Pesymizm jest idealistyczną koncepcją pojmowania rzeczywistości. Idealistyczną i nieco dogmatyczną. Dla liberała, za którego uchodzę, to jest sprzeczność, którą niełatwo rozwiązać. Cienka jest granica między trzeźwym pesymistą, nudnym moralistą i niebezpiecznym purytaninem. Jeśli się ją przekroczy, niezależnie od „koniecznych” czy „dobrych” dla tego przekroczenia powodów, człowiek z pesymisty staje się powodem czyjegoś pesymizmu. Z tego, którego ma prawo rozczarowywać fatalny stan rzeczy powstaje ten, który nie ma prawa swoim fanatycznym mieszaniem się w te rzeczy rozczarowywać innych.